Mroczny obiekt pożądania

"Peleas i Melizanda" - reż. Katie Mitchell - Teatr Wielki - Opera Narodowa w Warszawie

"Peleas i Melizanda" w Operze Narodowej jest jak sen, który przeraża i wciąga, ale człowiek nie chce się obudzić. Tym przedstawieniem polski widz został wrzucony do teatralnego świata Katie Mitchell, najwybitniejszej dziś brytyjskiej reżyserki, od lat związanej z Royal Shakespeare Company, ale też działającej na licznych scenach operowych.

Jej spektakle są tak charakterystyczne, że poznajemy je, gdy tylko podniesie się kurtyna, i tak oryginalne, choć kontrowersyjne, że nie do podrobienia. Tak jak trudna do skopiowania jest również precyzja jej reżyserskiej roboty.

Katie Mitchell z reguły pokazuje opowieść na wielu planach, widz śledzi ją niemal w sposób filmowy, przenosząc się w kolejne miejsca akcji. Zdarzenia toczą się płynnie, bez cięć, bohaterowie przemieszczają się w przestrzeni i w czasie, często zmieniając ubrania, a wszystko dzieje się na naszych oczach.

Mnogość planów jest potrzebna, bo choć Katie Mitchell zmienia czas i miejsce akcji w stosunku do oryginalnego libretta, to relacjonuje wszystko scena po scenie. A przy tym dodaje to, co nie zostało zapisane: skrywane motywacje, przeżycia i działania bohaterów.

To jest jej patent na nowoczesny teatr. Tworzy go konsekwentnie i inaczej niż większość dzisiejszych reżyserów. Co prawda jak oni też często bulwersuje publiczność. Dwa lata temu na przykład w londyńskiej Covent Garden romantyczną "Łucję z Lammermooru" zamieniła w krwawy, burżuazyjny dramat, najbardziej oburzając sceną poronienia tytułowej bohaterki.

"Peleasem i Melizandą" Claude'a Debussy'ego, zrealizowanym przez Operę Narodową w koprodukcji z festiwalem d'Aix-en-Provence, Katie Mitchell zbulwersuje niejednego widza. Zwłaszcza tego, który oczekuje poetyckiej opowieści przepełnionej szumem drzew i morskich fal. Gałęzie - groźne i tajemnicze - wciskają się do sypialni bohaterki co prawda już w pierwszej scenie, ale wodę trzeba sobie wyobrazić. Czy wlewa się do realistycznie odtworzonego pokoju, czy też czai się w mroku poza rozświetlonym wnętrzem?

Katie Mitchell uznała, że XIX-wieczny dramat Maeterlincka (wariacja mitu o Tristanie i Izoldzie), ozdobiony muzyką przez Debussy'ego, niewiele dziś mówi o człowieku. Niczym psychoanalityk starą opowieść pokazała więc w konwencji snu Melizandy.

Tak jak u Maeterelincka bohaterka trafia do królestwa mrocznego i ponurego, z którego chciałaby się wyrwać. Ale jest inaczej, bo zdarzeniami rządzi logika snu. Melizandy są zatem dwie - jedna ta prawdziwa i druga, jaką chce mieć przy sobie jej mąż Golaud. Dziecko też pojawia się wcześniej niż w dramacie, ale śmierć i narodziny są przecież w nim wszechobecne.

Historia wykreowana przez reżyserkę snuje się powoli niczym muzyka Debussy'ego. Kto podda się klimatowi, tego ponury sen będzie wciągał coraz bardziej, kusząc, by dowiedzieć się, co kryje się za kolejnymi drzwiami i w duszach bohaterów.

Teatr i muzyka łączą się w nierozerwalną całość. Komu zaś nie przypadną do gustu obrazy Katie Mitchell, może delektować się tym, jak gra orkiestra Opery Narodowej, a dyrygent Patrick Fournillier z partytury Debussy'ego wydobywa mrok i narastający dramat.

Dawno nie zdarzył się na tej scenie tak wyrównany zestaw wykonawców: obdarzony jasnym barytonem Bernard Richter jako Peleas, delikatna, liryczna Sophie Karthäuser jako Melizanda i dramatyczny bas-baryton Laurent Alvaro jako Golaud.

A na drugim planie jest bas Bertrand Duby oraz dwie młode Polki nieustępujące poziomem zagranicznym gościom, dobrze czującym tę specyficzną muzykę: Karolina Sikora (Geneviéve) i Joanna Kędzior (Yniold).

Jacek Marczyński
Rzeczpospolita
24 stycznia 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia