Multiplikacja wrażeń

"Piotruś Pan" - reż. Janusz Józefowicz - Teatr Muzyczny w Gdyni

Owacje, aplauz, nadreaktywność i u niektórych łzy wzruszenia - takie emocje towarzyszyły premierowej odsłonie widowiska w reżyserii Janusza Józefowicza.

"Piotruś Pan" to znana niemal każdemu historia o tym, że dorastanie jest procesem i niekoniecznie warto oddawać mu się bezwolnie. Czasami warto zaryzykować i nie dać się pochwycić ogólnym trendom. Janusz Józefowicz wiedział, że ta historia ma wielu zwolenników (również dzięki Jeremiemu Przyborze, autorowi libretta i piosenek), dlatego, tworząc wzmocnioną obrazem 3D opowieść o skłonnościach do wiecznej zabawy, nie ryzykował niezrozumieniem czy odrzuceniem. Dał widzom to, czym mogą bezwolnie się nasycić - rozrywkę dla oka i ucha. Czy była to prawdziwa uczta? Mimo że wystawna i spektaklularna, zabrakło przypraw i deseru.

Teatr Muzyczny dzięki ostatniej produkcji pokazał niemal wszystko, co ma najlepszego, jeżeli chodzi o możliwości techniczne, dynamikę orkiestry i nadzwyczajne możliwości sceniczne. Armia artystów zapisała nowy rozdział w musicalu, poddając tradycję zabiegom technologicznym, na jakie stać wizjonerów i bogate teatry. "Piotruś Pan" to przede wszystkim fajerwerki, splendor i radość sama w sobie. Widzowie, którzy przyszli na premierę, nie kryli swojego podekscytowania wydarzeniem, mieli ogromne oczekiwania, które chyba zostały u wielu zaspokojone. Co podobało się najbardziej? Barwy, kolorowe kostiumy, wizualizacje, częste wychodzenie ze sceny do widza, dzieci na scenie, czarowanie światłami, piosenki. Mimo iż wiele z nich, szczególnie w drugim akcie, była refleksyjna, wiele osób oceniło to pozytywnie, a przy tym mieli okazję się wzruszyć.

Atmosfera przedpremierowa w mediach była uroczyście napięta. Odliczano czas do premiery, sycono potencjalnych widzów nowościami, nawet, jeżeli miałyby one niewielkie znaczenie. Jak się okazało, wszystko po to, aby zaznaczyć wielkość i rozmach przedsięwzięcia. Najwięcej czasu na sceniczne przygotowania miały dzieci, zarówno wokalnie, jak i aktorsko, zadbano również o obycie z hałasem i przestrzenią trzech psiaków rasy golden retriver. Wyjątkowo mało czasu mieli zawodowi artyści, aby przygotować się wyśmienicie. W rozmowach z aktorami dało się słyszeć zaniepokojenie takim ograniczeniem czasowym, co niepotrzebnie wywoływało stres. Znany z niekonwencjonalnych zachowań (czytaj: apodyktyczności) Janusz Józefowicz na próbie medialnej, z rozbrajającą szczerością mówił, że jeszcze nie ma ustawionego drugiego aktu, ale przecież do premiery zostały dwa dni!... więc bardzo dużo czasu.

No i właśnie. Akt pierwszy, w którym poznajemy bohaterów, główne wątki, zawiązuje się akcja a uśmiech nie znika nam z twarzy, jest widowiskowo dopracowany. Największym szoł okazała się scena indiańska, w której postawiono na spektaklularne "zaatakowanie" widza dźwiękiem, obrazem i ruchem. Aby wyłapać niuanse, trzeba kontrolować wkładanie i zdejmowanie okularów. Przytłaczające wielkością bębny i znakomici bębniarze wprowadzają dzikość, o jaką trudno w teatrze w ogóle. Piracki statek "wpływa" bezpiecznie na widownię, dzięki czemu z bliska można przypatrzeć się korsarzom, co to przeszmuglowali szalupy i balast za rum. Bezcenne okazują się dialogi między nimi, w których np. dają do zrozumienia, że wiedzą, co to proscenium. Hitem okazały się słowa Wendy w ostatniej, morskiej scenie: "najpierw siusiu, potem śmierć".

I właśnie ta ostatnia scena wprowadziła u mnie zmieszanie, które towarzyszyło mi już do końca spektaklu. Powodem zdziwienia w ostatniej scenie aktu pierwszego było to, że Wendy i Piotruś nie przejmują się zupełnie nadchodzącą śmiercią, czekają na zalanie ich wodą i nawet pod wodą śpiewają. Kolejne niejasności pojawiają się co i rusz w akcie drugim. Nie mogłam uwierzyć, że oto na scenie pojawia się Anna Maria Urbanowska w roli pani Darling, chociaż w akcie pierwszym widzieliśmy Katarzynę Kurdej. Z taką zuchwałością reżysera, z której zresztą tłumaczył się po spektaklu, nie zetknęłam się wcześniej. Obie artystki zaprezentowały się wyśmienicie w swoich partiach wokalnych, co z przyjemnością odnotowuję przy okazji. W premierowym akcie drugim zabrakło przede wszystkim pomysłów na choreografię i zalążkową dramaturgię. Sceny po prostu następowały po sobie, aktorzy po prostu wchodzili na scenę i rozpoczynali interakcję, a potem "prywatnie" schodzili ze sceny. W wielu scenach przestrzeń była niezagospodarowana, aż "biło" to po oczach. A finał... Cóż, szkoda całego impetu, z jakim "Piotruś Pan" się "kręcił" w akcie pierwszym. Szkoda, bo może trzeba było zostawić pomysły na koniec?

Mimo bardzo ciekawych poszczególnych piosenek zabrakło prawdziwego hitu, dzięki któremu ten musical byłby z łatwością rozpoznawalny. Brawa należą się tym razem Dariuszowi Różankiewiczowi, który z impetem poprowadził orkiestrę (zastanawiające było nadmierne nagłośnienie) do muzyki Janusza Stokłosy. Słowa uznania należą się przede wszystkim młodym wykonawcom, prezentującym w większości bardzo wysokie umiejętności aktorskie i wokalne. Szczególnie wyróżnić należy premierową Wendy, czyli Julię Totoszko, grającą bardzo dojrzale, skoncentrowanie, panującą nad tekstem i znakomicie przygotowaną wokalnie (publicznośc wielokrotnie biła jej brawa). Partnerował jej niezwykle udanie Piotr Zamudio jako Piotuś. Ten kilkulatek poradził sobie w trudnych scenach wymagających sprawnosci, był przekonywujący aktorsko i wokalnie. Rafał Ostrowski w podwójnej roli: pana Darling i Kapitana Haka musiał sprostać wielu zadaniom, w tym "ogarnianiem" rodziny i opryszkowatych piratów. Z wrodzonym wdziękiem zbudował charakterystyczne postaci, ojca - pozbawionego pewności siebie i kapitana - który okazał się mieć cechy ojcowskie.

Operacja teatralna zatytułowana "Janusz Józefowicz robi "Piotrusia Pna" w 3D" odbyła się, choć premierowo, na otwartym organizmie (próby z aktorami miały potrwać jeszcze przez tydzień po premierze). Rozmach wizualny (w tym ogromny ekran na scenie) był imponujący i niespotykany w polskim teatrze, podejrzewam, że koszty z tym związane również były niespotykane. Zachwyty w wielu aspektach sztuki scenicznej uzasadnione, chcoć dotyczą przede wszystkim wysiłku artystów. Dyrektor Teatru Studio Buffo postawił na teatralne efekty, co w przypadku gdyńskiego Teatru Muzycznego sprawdza się także (któż nie pamięta kiczowatej gigantomanii w "Shreku"?). U Józefowicza zabrakło magii, atakowanie obrazem w teatrze to za mało, aby pobudzić wyobraźnię. Widz czeka po prostu na kolejne efekty. A może przede wszystkim zabrakło reżyserowi zdrowego dystansu do produkcyjnej machiny, jaką funduje od wielu lat widzom karmionym efektownymi obrazami? A może najzwyczajniej w świecie talentu.

Katarzyna Wysocka
Gazeta Świętojańska
21 kwietnia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...