Murzyn po gdańsku
"Murzyn warszawski" - reż. Adam Orzechowski - Teatr Wybrzeże w GdańskuIdea słuszna. Grajmy na polskich scenach polską klasykę, najlepiej tę zapomnianą, albo tę z kanonu lektur. Jak ludzie nie czytają, niech chociaż oglądają. Ongiś słusznemu upowszechnianiu polskiej, cennej literatury służyły ekranizacje filmowe. Moda na "Noce i dnie", "Krzyżaków", "Lalkę", "Trylogię", "Faraona", "Przedwiośnie", "Ziemię obiecaną", "Nad Niemnem"... i czytadła z 20-lecia - kwitła. Teraz różne teatry w Polsce są wspierane w tych szczytnych ideach popularyzowania polskiej klasyki przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, bo trwa rok jubileuszowy teatru publicznego i konkurs na "klasykę żywą".
Dyrektor Teatru Wybrzeże Adam Orzechowski i kierownik literacki tej sceny Cezary Niedziółka mają swoja idee fixe i szperają w polskiej klasyce. Najlepiej żeby była to utytułowana i uznana powieść np. "Przedwiośnie" albo "Faron" (premiera 21 sierpnia 2015), albo sztuczka dawno nie wystawiana, oczywiście znanego i cenionego autora, szczególnie dla tych, którzy po literaturze polskiej poruszają się bez wstrętu. Tym razem wybrali Antoniego Słonimskiego i "Murzyna warszawskiego". Pomysł przedni. Tekst ma swój ramotowy urok, jest zgrabnie napisany, z nerwem. Nieźle się czyta, komizm sytuacyjny i postaci daje nadzieję. No i Słonimski - bodaj jeden z najciekawszych felietonistów i krytyków teatralnych pilnował się też, przynajmniej częściowo, w komedii "Murzyn warszawski".
Teatr Wybrzeże skorzystał chętnie z reklamowego chwytu, że "Murzyn warszawski" Słonimskiego zostanie po raz pierwszy wystawiony po wojnie. Przed wojną (sztuka napisana w 1928 roku) grana była chętnie i na wielu scenach, wręcz jeździła po Polsce. Spotykała się z różnym odbiorem. Rozliczano Słonimskiego za antysemityzm, za wątek homoseksualny, za namolną chęć asymilacji. Po wojnie Słonimski nie godził się na wystawianie "Murzyna warszawskiego". Można przypuszczać, że Słonimski miał swoje powody. Tekst dowcipny, nieźle napisany, co można sprawdzić w "Skamandrze" jeśli ktoś cierpliwy i bardzo dociekliwy, a jednak budził późniejsze, powojenne opory autora.
O czym jest "Murzyn warszawski"? O świecie właściwie już nieistniejącym. Rzecz się dzieje w niby tradycyjnej rodzinie żydowskiej, ale ojciec rodu, wydawca - Żyd Konrad Hertmański chce się asymilować z polskim, mieszczańskim społeczeństwem i marzy o wysokim odznaczeniu za propagowanie polskiej książki. Jest to sztuka o snobizmie, o zabieganiu o względy innych za wszelką cenę, sztuka o pozornym blichtrze, nieszczerości, grze pozorów. Niestety, "szczytne" marzenia Hertmańskiego niszczy jego rodzony brat, który niespodziewanie zostaje zastrzelony, a w spadku zostawia pieniądze... z nierządu i domu publicznego. To zdecydowanie może podważyć dotychczasową reputację sztucznego, drętwego i nadętego Konrada i zniweczyć jego tęsknoty.
Co dzisiaj w tej sztuce może być ważne, a co śmieszne? Czy bohater, który za wszelką cenę chce się asymilować? czy też ktoś, kto chce być kimś innym niż jest? Niestety, w propozycji artystycznej Teatru Wybrzeże ta komedia wydaje się marna, szczególnie gdy jest wyreżyserowana i zagrana bez esprit, bez owej koniecznej lekkości, by bawić. Niestety, Jarosław Tyrański w roli Hertmańskiego jest sztuczny. Drażni charakteryzacją i peruką, i wykrzykiwanymi, czasami falsetem, kwestiami niby tyrana w kłótniach z dość prymitywną, stereotypową żoną Polą. W tej roli Marzena Nieczuja-Urbańska, która jest Żydówką wyobrażeniową, odwzorowaną z marnych filmów. Fatalna scena finałowa Hertmańskiego. Ów przegrany snob w kalesonach i z orderem nie śmieszy, ale też nie wzbudza żałosnego współczucia. Być może, że do wystawienia Murzyna warszawskiego zachęcił dyrekcję Teatru Wybrzeże wątek homoseksualny, owego dziubasa - jak mówił Słonimski, bo dzisiaj to swoisty genre teatralny. Urzędnik ministerstwa - homoseksualista uwodzi syna Konrada Hertmańskiego. W roli syna Mitka naprawdę niezły Piotr Witkowski, który stworzył m.in. zabawną scenę pantomimiczną-gimnastyczną na początku drugiej części. Ale dziubas - Mariusz, ów zalotnik w interpretacji Macieja Konopińskiego po prostu drażni. Przerysowany, stereotypowy w gestach, miękki jak nie przymierzając amant z ateńskiej Plaki.
Adam Orzechowski urozmaica spektakl swoiście - choreograficznie: scenami pantomimicznymi w kręgu. Sztuczne to i marnie wykonane. Aktorzy wypadają z rytmu. Drugim "chwytem" jest grający, miauczący i machający ogonem kot - pluszak kanapowy. Początkowo śmieszny, a potem natrętnie i nadmiernie wkomponowywany w akcję.
Sztuka rozgrywa się w przestrzeni zaproponowanej przez stałą scenografkę Adama Orzechowskiego - Magdalenę Gajewską. Mała scena Teatru Kameralnego w Sopocie to niby mieszkanie i księgarnia, i miejsce spotkań. Natrętnym znakiem żydowskiego klimatu ma być menora, tyle że wisząca na ścianie do góry nogami. W tym miejscu Perlman, pracownik Hertmańskiego będzie spotykał się jego córką Zuzą. W tej roli Katarzyna Z. Michalska w kostiumie dżokejki, która równocześnie w przedstawieniu jest skrzypaczką - narratorką. Aktorka gra na skrzypcach bez przymusu, bo kończyła odpowiednie szkoły, a muzyka natrętnie stylizowana to dzieło Marcina Mirowskiego, który z pewnością znalazłaby uznanie w klezmerskiej atmosferze festiwalu żydowskiego w Krakowie.
To do Zuzy miał się zalecać Mariusz - urzędnik, ale on w paniach nie gustował, no i Zuza wybrała Perlmana - ubogiego, ale miłego. W tej roli bez wzlotów Michał Jaros. Zuza w interpretacji Michalskiej jest bez iskry bożej i bez wdzięku. Michalska to zdolna i obiecująca aktorka, ale Zuza to na pewno nie jej życiowa rola.
Są w tej sztuce jednak obsadowe niespodzianki. Z klasą wcielił się w kilka ról epizodycznych, dowcipnych Krzysztof Gordon (siostra zakonna, Szwarcman, Marteline). Dobrze mu partnerowała Joanna Kreft-Baka jako ciocia Sala, Szwarcmanowa i siostra zakonna. I to są te komediowe iskierki nadziei. Szczególnie pyszna jest scena starego żyda Szwarcmana i bardzo młodej żony. Jednak jak na całe przedstawienie Orzechowskiego - odkrywcy to nie za wiele ocalone zostało z ducha Słonimskiego.
Czy warto więc aż tak upupiać autora "Gwałtu na Melpomenie", tylko dlatego, że trwa konkurs na realizację "żywej klasyki". Reżyser popełnił ewidentne błędy obsadowe, a tym samym obniżył wartość komedii Słonimskiego i zrealizował "Murzyna warszawskiego" po gdańsku.