Muszę jeszcze trochę przeżyć

Rozmowa z Radkiem Rakiem

W kraju Lema i Dukaja fantastyka musi udowadniać, że nie jest Untermenschem literatury. Na „Baśń o wężowy sercu" Radka Raka zwróciło się uważne, ale niełaskawe zazwyczaj dla fantastyki, oko krytyki literackiej.

Książka trafiła też do pozycji nominowanych do jednej z najbardziej prestiżowych spośród nagród literackich w Polsce, czyli Nagrody Literackiej Nike i zakwalifikowała się do finału tej nagrody. Ale jest też – oprócz wielu nominacji i nagród branży fantastycznej – nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia.

Z autorem, Radkiem Rakiem, rozmawiamy o najnowszej powieści, pisaniu jako takim, literackich mistrzach i oswajaniu się mainstreamu z fantastyką.

Mariusz Wojteczek: Zaskoczył cię sukces Twojej nowej powieści? Spodziewałeś się takiego powodzenia książki? Tylu nagród i nominacji?

Radek Rak - Oczywiście, że zaskoczył. Przypuszczałem, że książka jakoś zaistnieje w środowisku fantastycznym, że ktoś z fandomu ją zauważy. Ale nie przypuszczałem, że to wyjdzie poza sferę „lokalną".

Sądzisz, że nominacja do Nike/NLG to pewnego rodzaju przecieranie szlaków dla literatury fantastycznej, która systemowo jest traktowana jako uboższy kuzyn literatury głównonurtowej?

- Sytuacja, o której mówisz, jest o tyle zabawna, że żyjąc w kraju Lema i Dukaja fantastyka nadal musi udowadniać, że nie jest Untermenschem literatury. Kryminał, na przykład, od wielu lat nie musi. Możesz pisać i czytać kryminały, i nie jest to w żaden sposób deprecjonowane; z drugiej strony nie interesuję się specjalnie kryminałami i być może ich sytuacja wygląda zupełnie inaczej, niż mi się wydaje. Pytanie można by jednak odwrócić i zapytać, co polska fantastyka ostatnich lat ma rzeczywiście do zaoferowania czytelnikowi pozafantastycznemu i czy w ogóle chce wychodzić z getta.

Dotychczas szerzej doceniony został chyba jedynie Jacek Dukaj, który „Lodem" przebił się przez tę skorupę niechęci do fantastyki jako takiej. Pamiętam, że wtedy wielu komentatorów usilnie starało się udowodnić, iż „Lód" wcale fantastyką nie jest. Wit Szostak – który przecież także para się fantastyką, jest starannie pomijany przez promotorów tzw. literatury wysokiej. Jak sądzisz, skąd bierze się takie przeświadczenie, taka ostentacyjna wręcz niechęć względem literatury fantastycznej?

- Ale to się chyba jednak zmienia. Na festiwalu w Gdyni wielokrotnie w odniesieniu do „Baśni o wężowym sercu" padło nie tylko określenie „fantastyka", ale też „fantasy", i to wcale nie w celu zdeprecjonowania powieści. To było miłe. A pamiętasz, jak o fantasy wypowiadały się tuzy gatunku w latach dziewięćdziesiątych? Przecież starzy fantaści, wychowani na socjologicznej SF, dyksredytowali fantasy na każdym kroku. Między innymi dlatego jako młody chłopak nie czytałem polskiej fantastyki, bo kojarzyła mi się ona z nadętymi wąsatymi wujkami.

Każda literatura ma takich wujków i myślę, że w tzw. głównym nurcie również coś się przełamuje (choć oni pewnie stwierdzą, że nie). Przecież teraz dochodzi tam do głosu pokolenie, które dorastało w innych warunkach kulturowych, operuje innymi kodami i nie wstydzi się, że czytało Harry'ego Pottera.

Trzeba się tylko pilnować, by samemu nie zostać bucowatym wujkiem.

Wojciech Szot zachwyca się nad kunsztem językowym Twojej opowieści, jednocześnie określając ją mianem „odczarowującej realizm magiczny". Nawet wydawca (Powergraph) twoją poprzednią książkę określił mianem „realizmu magicznego w oryginalnym polskim wydaniu". Czemu, Twoim zdaniem, rynek tak obawia się określnika „fantastyka" w literaturze? I sięga zamiennie po nazwy prądów literackich, które przecież na fantastyce stoją?

- Realizm magiczny stał się workiem, do którego możesz wrzucić wszystko, co tylko ci się spodoba. „Baśń o wężowym sercu" nie jest realizmem magicznym. Jest oczywiście fantastyką. Realizmem magicznym była dwudziestowieczna literatura iberoamerykańska i moi bałkańscy mistrzowie – Danilo Ki, Miodrag Bulativić, niekiedy Ivo Andrić.

Co do rynku, to naprawdę nie wiem. Kilka lat temu może miałbym coś więcej do powiedzenia, bo wtedy czytałem prawie wyłącznie nową polską prozę i sporo współczesnej polskiej fantastyki, i bardzo mnie ten temat wtedy interesował. Obecnie jednak siedzę trochę w pustelni i czytam zupełnie inne rzeczy. To, jak rynek coś określa albo nie określa nie ma najmniejszego wpływu na to, co piszę.

„Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli" to nie ponowne opowiadanie znanego mitu o Szeli, ale budowanie go od podstaw, na nowo. Czy to pokłosie rosnącej fascynacji słowiańszczyzną, która ponownie rodzi się w naszym społeczeństwie, zajmując miejsce wypieranych teraz, a wcześniej importowanych mitologii?

- Nie do końca rozumiem, o co chodzi z importowanymi mitologiami. Jeśli masz na myśli chrześcijaństwo, to idź na majówkę na podkarpackiej wsi i posłuchaj starych maryjnych pieśni. To wspaniały amalgamat chrześcijaństwa i pogaństwa, nowe przefiltrowane przez stare. W ludowej religijności czuć tę pierwotność i często więcej w niej znajdziesz „słowiańszczyzny" niż w niejednej słowiańskiej książce fantasy.

O słowiańskich mitach wiele nie wiadomo, tak naprawdę. Źródła są skąpe, trudno weryfikowalne. Ale już obszar folkloru jest dużo szerszy, lepiej zbadany, zachowany dla potomnych. Wszelkie baśnie, przypowieści, ludowe klechdy i podania – czy to wszystko było pomocne w tworzeniu tej powieści? Na ile to było przetwarzanie funkcjonujących mitów, a na ile budowanie – choć na ich kanwie – czegoś zupełnie nowego?

- Uwielbiam baśnie i legendy, i ta baśniowa materia od zawsze żyła w moim pisaniu. Dla mnie nie jest to martwy folklor, tylko coś, bez czego moje życie byłoby uboższe.

Twoje pytanie jest bardzo trudne, bo nie analizuję swojej twórczości, tylko po prostu piszę. Pewnie wszystko, co przeczytałem i co we mnie w jakiś sposób zagrało, mogło trafić do powieści, nawet całkiem nieświadomie. Mogę tylko powiedzieć, że lubiłem, gdy opowieści miały wiele wzajemnie sprzecznych wersji i wariantów, i tak też jest w „Baśni o wężowym sercu", gdzie mamy na przykład kilka różnych legend o Szeli czy o czarnoksiężniku Mruku.

Tak sobie wędruję po regionach wielkiej herezji.

Już w swojej poprzedniej powieści – „Pustym niebie" – sięgasz i po elementy i stylizacje rodem z folkloru. Tam również korzystasz z niezwykle poetyckiego języka, który czytelnikowi pozwala bardziej, mocniej, dogłębniej zanurzyć się w świat przedstawiony. A ten świat, niezmiennie, jest niby nasz, ale jednak inny. Niby oparty na znanych nam, instynktownie wyczuwanych fundamentach, ale obudowany fantastycznością, magią, odrealnieniem. Co jest najtrudniejsze w takim kreowaniu światów, budowaniu nowych mitów?

- Trzymanie się rzeczywistości i materii fabularnej, żeby nie odpłynąć w dygresje, w tworzenie światów w światach i opowieści w opowieściach. Co jakiś czas muszę przywoływać się do porządku i wracać go głównej linii opowieści i nie chodzić ciągle po opłotkach fabuły.

Zauważyłem jednak dość dawno temu, że moje ukochane książki łamią często proporcje „wzorcowej" opowieści. Weź na przykład „Moby Dicka". Tam nic nie jest na swoim miejscu, powieść ugina się i aż trzeszczy. Bo przecież fabuła powieści Melville'a doskonale by sobie poradziła bez kilometrowych wstawek o rycinach wielorybów w dawnych książkach przyrodniczych, bez sążnistych akapitów, bez sążnistych opisów wytapiania tłuszczu i tak dalej. Proporcje się chwieją jak rozkołysany pokład Pequoda, a ty jako czytelnik razem z nimi. I to jest piękne.

Kanwą, podwaliną dla twoich powieści zwyczajowo jest historia miejsca. W „Pustym niebie" był to dawny Lublin, w „Baśni o wężowym sercu..." jest to Galicja okresu rabacji. Ale niezmiennie są to światy przeszłe, minione, nieco zapomniane. Wielokulturowe, skomplikowane w swojej różnorodności, podzielone, zagmatwane we wzajemnych relacjach i animozjach. Czy bez naszej, bolesnej niejednokrotnie, kłótliwej przeszłości Twoje powieści miałyby szansę powstać?

- Nie patrzę na to w taki sposób. „Puste niebo" zacząłem pisać, bo musiałem sobie oswoić Lublin. Miałem w Lublinie studiować przez sześć lat, a nie lubiłem tego miasta, nie mogłem się w nim na początku odnaleźć. Zacząłem więc, jak zawsze, zbierać historie i opowiadać je sobie na nowo. Na piątym, szóstym roku studiów kochałem już Lublin szczerą miłością.

Z kolei pisaniu „Baśni" towarzyszyło przeświadczenie, że mało kto pisał o moich rodzinnych stronach, a już prawie nikt tak, jak uważałem, że powinny one zostać opisane (za wyjątkiem Stanisława Aleksandra Nowaka i jego „Galicyan" – i tu niespodzianka, bo Nowak jest człowiekiem z zewnątrz). Skoro nikt nie napisał, to mogę napisać ja.

Trudno mi to zracjonalizować, ale chyba bardzo przywiązuję się do krajobrazu i miejsca, w którym żyję.

Dzięki „Baśni o wężowym sercu" i Fundacji Identitas, w ramach Nagrody Specjalnej Identitas 2019/2020 – „Tożsamość. Warsztaty w Arktyce" miałeś okazje wziąć udział w literackich warsztatach na arktycznej wysepce Uloya. Wspominałeś, w jednym ze swoich wpisów na Facebooku, iż to spełnienie jednego z dziecięcych marzeń. A ja spytam o coś innego: to było najlepsze miejsce, do pisania dla Radka Raka? A jeśli nie tam, wśród arktycznych fiordów, to gdzie najlepiej czujesz się w trakcie pracy? Idealne stanowisko twórcze dla Ciebie, to?

- Arktyka byłaby pewnie wspaniałym miejscem do pisania, ale warsztatom towarzyszyła atmosfera okropnego rozpolitykowania i ciągle poruszano bieżące tematy, na które nie mam nic do powiedzenia (więc nie mówię). Nie rozumiałem, jak można znaleźć się w krajobrazie jak ze Skyrima, wokół tylko biel i stalowy błękit, zorza na niebie, ocean pachnie solą – i rozmawiać o Andrzeju Dudzie. Niemniej jednak pobyt na Uloyi musiał wywrzeć na mnie duże wrażenie, choć byłem bardzo biernym uczestnikiem tych warsztatów, bo w trakcie pobytu i tuż po powrocie napisałem blisko pół miliona znaków nowej powieści. Chciałbym jeszcze kiedyś wrócić na Północ.

Najlepsze miejsce do pisania to każde miejsce. Czasu na pisanie nie mam zbyt wiele, piszę więc gdzie się da i kiedy się da. W pociągu, przed pracą, przy obiedzie. Bardzo dobrze pisze mi się w krakowskiej Czajowni i w ogrodzie botanicznym.

Czym jest dla Ciebie pisanie? Dlaczego zacząłeś pisać, co chcesz tym pisaniem osiągnąć? Do kogo dotrzeć? Czy, mniej poetycko: pisanie to dla Ciebie rzemiosło, na którym się po prostu znasz?

- Raczej rzemiosło i po prostu praca. Siadam i piszę. Mam przy tym nadzieję, że moje powieści spodobają się nie tylko mnie, ale przede wszystkim innym, bo bez czytelnika nie ma twórcy. Cieszę się, gdy ktoś dobrze bawi się przy czytaniu mojej książki. Zauważyłem też, że każdy napisany tekst porządkuje coś w moim życiu. Jakby ktoś z zewnątrz tłumaczył mi pewne rzeczy. Dzięki temu ciągle przekonuję się, że często myślę zupełnie inne rzeczy, niż myślałem, że myślę.

Gdy zaczynałem na studiach pisać „na poważnie", pisałem dla pieniędzy, bo konkursy literackie były dobrym sposobem na podreperowanie mojego budżetu. Pisanie za darmo nie jest w porządku. To praca jak każda i autorzy powinni otrzymywać za nią wynagrodzenie. Zdarzyło mi się napisać jakiś tekst i nie wziąć za niego pieniędzy, ale to były bardzo wyjątkowe sytuacje. Należy szanować to, co się robi.

W „Pustym niebie" chciałeś się uwolnić od Bruno Schulza, więc ująłeś powieść i odgrywający w niej kluczową rolę Lublin w iście schulzowskiej konwencji, właśnie w tym celu, by na dobre zakończyć z nim, z jego scenerią, nie zaś z duchem, który jednak pozostaje. Czy w najnowszej powieści także uwalniasz się od jakiejś konwencji, motywu, stylistycznego sztafażu? By móc zamknąć dany rozdział, jak zrobiłeś to z Schulzem, ale i wcześniej, z Tolkienem?

- Dawno temu Wit Szostak mówił mi, że pisanie to uciekanie od swoich mistrzów, i wtedy tego zupełnie nie zrozumiałem. Nie przeszkadzał mi wtedy ciążący nade mną duch Schulza. Ale już nie chciałbym, żeby ktoś mówiąc o mojej powieści używał określenia „leśmianizmy". Zwłaszcza, że z poezją Leśmiana niezbyt się dogadywałem – na zasadzie: uwielbiam, cenię, ale się nie zgadzam. Ostatnio jednak coś mi się odblokowało i zrozumiałem pewne rzeczy w poezji Leśmiana, i może to jest kolejny krok do uwolnienia. Także językowego. Powieść, nad którą obecnie pracuję, jest zupełnie inna językowo. I też jest uwalnianiem się od pewnych myśli, od pewnego patrzenia na świat.

Mnóstwo jest w „Baśni o wężowym sercu..." historii ale przeplatanej z fantastyką.O samym Jakubie Szeli nie wiadomo za wiele, na co zresztą w wypowiedziach często zwracasz uwagę. Więc ile historycznej prawdy kryje się w twojej nowej powieści? A ile jest pisarską konfabulacją?

- Źródła historyczne rzeczywiście są skąpe, co nie znaczy, że ich brak. Opracowania z kolei powtarzają bezmyślnie wiele nieprawd zupełnie wyssanych z palca, bo opierają się zwykle na jednym dokumencie, będącym relacją Ludwiki Gorayskiej z domu Bogusz. Oczywiście Gorayska miała wszelkie powody, by Szeli nienawidzić, w końcu wymordował jej najbliższych. Myli się ona jednak w kwestiach obowiązujących praw (wiadomo, że prawo dotyczy chłopów w znacznie mniejszym stopniu niż panów, i tak jest po dziś dzień), wymiaru pańszczyzny, koligacji rodzinnych Szeli, często też zmyśla, pisząc np., że Szela obciął sobie dwa palce, by uniknąć poboru do wojska. Wiele z tych rewelacji można znaleźć w poważnych opracowaniach historycznych, mimo że wystarczy sięgnąć do ksiąg parafialnych czy do źródeł, znajdujących się obecnie na odległość paru kliknięć i dostępnych dla każdego. Możemy sami przekonać się, jak mogła wyglądać historia sporu Szeli z Boguszami, i że dziwnym trafem nikt z innych osób znających Szelę nie wspomina o brakujących palcach. Można by wymieniać te nieścisłości bardzo długo.

W powieści wymieszałem wiele faktów i legend, również tych, które sobie wymyśliła szlachta. Zależało mi jednak na wiernym odtworzeniu relacji wieś-dwór i ukazaniu prawdy o życiu chłopów. Wiele kwestii, które w książce wypowiada Szela, rzeczywiście padło z jego ust i zostało zanotowanych w dokumentach, głównie austriackich. Większość postaci pierwszo- i drugoplanowych to postacie historyczne. Franciszek Xawery Prek rzeczywiście był głuchoniemym szlachcicem, karczmę prowadził Abram Tintenfas, a Dominik Rey był przyjacielem rodziny Boguszów. To nie są jednak rzeczy w tej książce najważniejsze, a fakty historyczne są tu równocenne z legendami.

Pisanie na kanwie historycznych realiów, przy tak ograniczonych źródłach to takie swoiste „łatanie rzeczywistości"? Uzupełnianie fantastyką braków faktografii? To jest dla ciebie konstrukcyjny klucz do pisania? Punkt wyjścia? Odnaleźć realne, historyczne wątki, które da się odkształcić, wypełnić własną wizją, uzupełnić?

- Nie. Nie chodziło mi o to, by dojść, jak to było naprawdę. Wydaje mi się, że Szela po prostu miał osobisty powód, by nienawidzić Wiktoryna Bogusza, bo taki obraz wyłonił się ze źródeł. Nie dowiemy się pewnie nigdy, co tym powodem było.

Chciałem napisać historię mityczną, bo mit jest rzeczą dla mnie osobiście bardzo ważną i porządkującą moje życie, a także czymś, co łączy mnie z przeszłością. Napisałem powieść, która mocno trzyma się realiów historycznych, ale faktyczna historia nie jest jej treścią. Odżegnuję się również jak tylko mogę od przeróżnych współczesnych ideowych interpretacji opowieści o rabacji. Nie będę dorzucał swojej cegły do muru, który dziś budujemy między sobą. „Baśń" jest przecież książką o pomnażaniu krzywd i budowaniu nienawiści, i o tym, do czego to prowadzi. Z przerażeniem obserwuję to, co dzieje się dziś wokół mnie. W moich książkach nie ma i nigdy nie będzie „doraźnej" tematyki, upraszczania świata i wskazywania politycznych wrogów. Chciałem napisać mit, napisałem mit. Być może mi się udało.

W którymś wywiadzie dla jednej z telewizji prowadzący strasznie naciskał, bym się określił, po której „politycznej" stronie stoi „Baśń". Trudno mnie wyprowadzić z równowagi, zresztą mój zawód wymaga ode mnie dużego opanowania i spokoju. Wtedy jednak wkurzyłem się i opieprzyłem prowadzącego. Wywiadu nie wyemitowano.

Na zakończenie – pracujesz nad nową powieścią? Zdradzisz coś, nad czym gdybać będą mogli Twoi czytelnicy, w oczekiwaniu na ogłoszenie laureata tegorocznej Nagrody Literackiej Nike?

- Obawiam się, że czytelnicy pozafantastyczni mogą być rozczarowani kolejną powieścią, bo zawsze chciałem napisać wielką epicką powieść fantasy, i teraz właśnie piszę wielką epicką powieść fantasy (w dwudziestowiecznym settingu, ale jednak fantasy), świetnie się przy tym bawiąc. Będzie dużo prawdziwej magii, dużo miłości, dużo przygód i sporo o małych zwierzętach. To zupełnie inna rzecz niż wszystko, co do tej pory pisałem, ale nie chcę być autorem, który przez całe życie pisze jedną książkę.

Poza tym przygotowuję się do dużej powieści o przedwojennej Dębicy, moim rodzinnym mieście, i o dębickich Żydach. Ale żeby udźwignąć temat, muszę jeszcze bardzo wiele się dowiedzieć i przejść długą drogę w sobie samym – innymi słowy, muszę jeszcze trochę przeżyć i trochę dojrzeć. Nie spieszę się.
__

Radek Rak - polski pisarz fantastyki oraz lekarz weterynarii. Zdobywca Nagrody Literackiej „Nike" w roku 2020. Ukończył I Liceum Ogólnokształcące w Dębicy, rodzinnym mieście. Studiował weterynarię w Lublinie, obecnie mieszka i prowadzi praktykę w Krakowie. Debiut książkowy pisarza nastąpił w 2014 roku wraz z publikacją powieści Kocham cię, Lilith nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Później związał się z Powergraphem, gdzie wydał dwa kolejne tytuły: Puste niebo (2016) i Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli (2019). W 2017 otrzymał Złote Wyróżnienie w Nagrodzie Literackiej im. Jerzego Żuławskiego oraz nominację do Nagrody im. Janusza A. Zajdla za powieść Puste niebo. W 2020 nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii prozy oraz do Nagrody Literackiej „Nike" (finał Nagrody), Nagrody im. Janusza A. Zajdla i Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego za powieść Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli. 4 października został laureatem „Nike".

Mariusz Wojteczek
BadLoopus
5 października 2020
Portrety
Radek Rak

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...