Muzyka niezwykle małych instrumentów
7. Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych ITSelFWyobraźcie sobie, jak wiele można by zaoszczędzić na transporcie zespołów muzycznych, ba, całych orkiestr symfonicznych, gdyby wszystkie te akordeony, kontrabasy, bębny i waltornie wielkich gabarytów, zastąpić dziecięcymi zabawkami z chińskiego plastiku.
Pomyślcie jeszcze i o tym, ile papieru, ile lasów można by uratować, gdyby zamiast tych wszystkich ballad o kilkudziesięciu zwrotkach, śpiewać krótkie refreny, które mieszczą się na skrawku zapomnianej kawiarnianej serwetki.
"Czudotworiec byl wielikogo rosta" - tak się zaczyna i tak się kończy piosenka, która stanowi entree w spektaklu studentów Państwowej Akademii Sztuk Teatralnych w Petersburgu. Wpadają na scenę z wielkimi walizkami, na pstryknięcie palców - niczym kuglarze z objazdowej budy jarmarcznej - ubierają swoje twarze w uśmiechy i wyjmują z waliz maleńkie dziecięce instrumenty: pianinko, akordeonik, perkusyjkę, saksofonik, harmonijeczkę, tamburynki, a nawet gitarkę elektryczną z własnym piecykiem. Wyciągają i grają. I dają, oj dają się ponieść tej muzyce. Bo cudotwórca, Daniił Charms, był wielkiego wzrostu i wcale nie potrzeba wielkich instrumentów, aby o tym opowiedzieć.
Wystarczą małe. Wystarczą proste środki. Trochę kabaretowe, trochę cyrkowe, trochę kuglarskie. Ważne, żeby grać odpowiednio głośno. A to się petersburskim aktorom bez wątpienia udało. A że łatwiej być głośniej w gromadzie, to rola głównego bohatera opowiadania Starucha - pisarza - rozpisana jest tutaj na kilkanaście głosów. Prócz zwielokrotnionego narratora są także nieznośni sąsiedzi, krzyczące dzieci, przyjaciel Sakierdon Michajłowicz i zwielokrotniona tajemnicza dziewczyna, którą ściga główny bohater. Do tego dodano jeszcze wielu gości z uniwersum literatury dziecięcej, tworzonej przez Charmsa - pionierzy, tramwajarka, chłopiec z ptaszkiem na kółkach, nieznośna dziewczynka. Tylko tajemnicza starucha, sprawczyni całego zamieszania, wciąż jedna.
Łaziła po mieście z zegarkiem bez wskazówek. A potem ni stąd, ni zowąd zapukała do mieszkania głównego bohatera, weszła i umarła. I klops, bo jak tu tłumaczyć się przed spółdzielnią, jak uniknąć prokuratora, jak zaprosić eteryczną dziewczynę na wódkę, jak pisać, skoro w mieszkaniu leży starucha, a jej sztuczna szczęka wyszła z ust na spacer i wiadomo - ze złości i bezradności - trochę się martwe ciało poturbowało.
Nie ma łatwego życia bohater tej sztuki - ostatnia warta rosyjskiej awangardy, którego słowa gnieżdżą się do dziś w umysłach dziecięcych i dojrzałych. Nie mają łatwo wykonawcy spektaklu, którzy próbują opowiedzieć burzliwe i gorące życie przez pryzmat jednego opowiadania. Nie da się tego zrobić inaczej, jak przez wyraźne znaki, scenki, przebłyski, które pozwolą, choć przelotnie, uchwycić coś z podstępnej magmy życiorysu.
Kody, tropy i znaki, nic więcej. Wykonawcy poruszają się wśród nich mistrzowsko, z lekkością, niezwykłą sprawnością warsztatową, doskonałą dykcją. Płyną swobodnie przez opowiadanie Charmsa, tłumacząc je z rosyjskiego na teatralny. Przy dźwiękach perkusji i plastikowego akordeonu zostawiają nas samych wobec niezgłębionej tajemnicy talentu i przepaści życiorysu. Ze staruchą dało się jeszcze uporać. Pokrojona na kawałki, zakończyła swoją podróż na podmiejskiej stacyjce, ale eteryczna dziewczyna uciekła, zniknęła. Cóż, takie życie. Wszystkiego mieć nie można.