Mysz teatralna

Ingmar Villqist - Pod wiatr

Po sztankiecie drepce mysz. Powoli, ostrożnie, bo noc, ciemno na dużej scenie. Zatrzymuje się. Podnosi łebek. Patrzy w lewo – w głąb zascenia, patrzy w prawo - w mroczną, pustą widownię. Nasłuchuje, drgają wąski. Idzie dalej. Szybko. Już się nie rozgląda. Dochodzi do końca sztankietu wiszącego nad dużą sceną, zamyśliła się. Już się wydawało, że oprze przednie łapki na linie opuszczającej sztankiet, wdrapie się na nią i zniknie gdzieś w zakamarkach sznurowni.

Ale nie. Opadła na cztery łapki, odwróciła się, zmarszczyła nosek i ruszyła z powrotem po sztankiecie. Teraz idzie jeszcze szybciej. No i masz. Poślizgnęła się. Zaraz spadnie na scenę! Ale, nie. Owinęła się zgrabnie ( raz, drugi) wokół stalowej rury, stanęła już pewnie, jeszcze raz się owinęła i jeszcze. Co to? Zabawa? Pognała na koniec sztankietu, obróciła się kilka razy wokół siebie i teraz tyłem (dlaczego tak?) idzie z powrotem. Zatrzymała się dokładnie pośrodku sztankietu, położyła, oparła mordkę na przednich, złożonych łapakach i patrzy w dół, na scenę.

Dlaczego ta mysz tak robi? Bo lubi. Bo to mysz teatralna. Jest pra-pra-pra-pra-pra wnuczką wszystkich myszy od zarania Teatru Śląskiego, dziedziczką mysich tam dóbr, twórczą kontynuatorką dziejów mysiego plemienia, żyjącego w idealnej symbiozie z teatrem. Nikt ich tam nigdy nie widuje, choć tam są; żadnych tam pisków na ich widok, sprowadzania kotów czy wysypywania ( nie daj Boże) trutki. Mysz teatralna nie gryzie dekoracji, nie wybiega przez stopy aktorki w trakcie monologu, nie wygryza dziur w kanapkach zapomnianych przez aktorów w sali prób. Potrafi się zachować, wie w jakim miejscu żyje, co wolno, co nie. Drepce tylko swoimi norkami i nie wchodzi nikomu w drogę. Tak jakby jej nie było. Ale przecież jest. Na tym sztankiecie. I co robi? Mysz teatralna myśli sobie. Trochę wspomina, ale przede wszystkim myśli sobie. O tym i owym. Nie żeby o czymś konkretnym albo jakieś tam mysie deliberacje, tak po prostu przesuwa w mysiej główce różne teatralne zdarzenia; te na scenie i poza. Ile tego było do patrzenia. Z mysiej perspektywy to zapewne wszystko wygląda inaczej. Może ciekawiej albo prawdziwiej (my się tego nigdy nie dowiemy) na pewno bardziej mysio niż ludzko.

Czego nasza mysz nie lubi? Tłumów, premier, harmidru prób generalnych, wrzasków reżyserskich, histerii (zwłaszcza wysokich tonów), budowania dekoracji (nienawidzi) przesuwania, łomotania, montowania, walenia młotkami, nowych zapachów, projekcji video na scenografii (litości!) braku dykcji też nienawidzi, ale nie doprecyzuje tego, bo aktorzy grają w innym języku niż mysi przecież.

A co mysz teatralna lubi? Starych aktorów, eleganckich portierów, wygłupy na próbach (ale bez przesady), bufet, okruszki na obrusie po premierowym bankiecie, swoje zakamarki. Uwielbia ciszę i pusty teatr w nocy. Galopuje wtedy po korytarzach, wślizguje się do garderób, pracowni, toalet, zjeżdża po poręczach, słowem – mysie szaleństwo. A jak już się wyhasa, drepce na dużą scenę, zawisa na sztankiecie i sobie myśli. O czym? A skąd ja mogę wiedzieć? Czy ja jestem myszą? Może układa mysi repertuar, wybiera obsady, reżyseruje w czapce naciągniętej na oczka, denerwuje się przed premierą, z nerwów zjada recenzję nie czytając jej, puszy się po sukcesie mysiego dramatu, jednej myszy mówi wtedy „dzień dobry", a innej nie, dostaje Złotą Mysią Mordkę, jest rozchwytywana, zostaje celebrytką, wreszcie wyjeżdża do Warszawy, zapisuje do gildii, puszy się u Kuby Wojewódzkiego i obejmuje dyrekcję Teatru Wielkiego.

Tam to dopiero musieli ponawieszać sztankietów i to jak wysoko.

Ingmar Villqist
Dziennik Teatralny
7 kwietnia 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia