Na gruzach katedry
"Akropolis" - reż. Łukasz Twarkowski - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w KrakowieTekst Wyspiańskiego w "Akropolis" Łukasza Twarkowskiego został pocięty i pokawałkowany. Zrezygnowano ze spojrzenia na mit jako historię założycielską, skupiając się na dramatach prywatnych i emocjonalnych - na tyle, na ile obrazy multiplikowane w nieskończoność na ogromnych ekranach, mogą mieć taki charakter. Wydarte z dramatu historie nie są jednak pozostawione w próżni, raczej wpisane w inny, bardziej aktualny układ odniesień.
Najważniejszym gestem inscenizatora w przypadku tego dramatu jest sposób ujęcia przestrzeni: czy będzie nią Wawel, jak chciał tego Wyspiański, czy też obóz zagłady, jak było w spektaklu Jerzego Grotowskiego. Zakorzenienie mitologicznych wydarzeń w pewnym - jak dotąd przestrzennym - punkcie odniesienia decyduje o ostatecznym wydźwięku przedstawienia. Twarkowski proponuje konkretną wymianę metaforyki i konsekwentnie wykorzystuje rozwiązania, które ona implikuje. Katedra, fizyczne odbicie porządku świata, zastąpiona zostaje, wedle słów twórców, "fragmentarycznym światem danych", "rodzajem twardego dysku z danymi z przeszłości".
Centralną sceną spektaklu, ustawiającą cały jego odbiór, wydaje się monolog Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, która wciela się w neurolożkę Jill Bolte Taylor, opowiadającą o własnym wylewie na konferencji naukowej. Oba systemy danych - zarówno ten z krzemu i silikonu, jak i ten organiczny - są ewidentnie zepsute, toczone chorobą lub wirusem, wykrzywiającym percepcję rzeczywistości. Sprawia to, że struktura przedstawienia przyjmuje charakter szaleńczego, kalejdoskopowego zbioru kulturowych skojarzeń i odwołań.
Zachowana zostaje przynajmniej jedna z właściwości mitu - potencjał powtórzenia. Nie mamy za to do czynienia ze strukturą opresyjną, przymusem powielania mitycznej historii w nieskończoność. Czas jest tu relatywny i nielinearny, więc nie ma racji bytu pojęcie tradycji. Za to powtórzenie i cyfrowa multiplikacja zdają się nie mieć końca. Ekrany wprowadzają inny, nowy system opresji, związany z nieustannym podglądaniem, któremu poddają się też widzowie. W spektaklu jest to niemal perwersyjne, jak bardzo ewidentnie wszystkie działania bohaterów są wystawione na pokaz. Podglądamy nie tylko na scenie, ale także poza nią. Oko kamery podąża za Kasandrą aż na dach budynku teatru, widzimy, jak popełnia ona samobójstwo. Interaktywny interfejs o nazwie "Akropolis" przekazuje nam link do innej inscenizacji - "Dziadów" Swinarskiego. Bez związku? Nieważne, znalezione w ułamku sekundy skojarzenie jest tu cenniejsze niż długa intelektualna refleksja. Zupełnie jak w pełnej hiperlinków sieci internetowej.
Nasze umysły przystosowują się do fragmentarycznego, szybko zmieniającego tematy, toku myślenia. Reżyser nie chce jednak ani powrócić do linearnej, koherentnej narracji, ani wyjść z chorobowego czy też wirusowego impasu. Spektakl jest raczej próbą przyjrzenia się sposobom funkcjonowania ludzi we współczesnym świecie, bez ambicji do zmiany czy krytyki tej rzeczywistości. Takie są dzisiaj nasze punkty odniesienia i nic na to nie poradzimy - zdaje się mówić reżyser. Tekst jest tylko pretekstem, miejscem, gdzie ogniskują się te przemiany. Dramat Wyspiańskiego to po prostu kolejny produkt kultury, przepuszczony przez pokawałkowaną, zapośredniczoną, kolektywną pamięć ludzkości - internetowe Akropolis.