Na "marginesie"
"Tkocze" - aut. Gerhart Hauptmann - reż. Maja Kleczewska - Teatr Śląski w KatowicachTo nie jest kwestia ostatniego miesiąca, gdy u sterów planety stanął ktoś szczególnie niebezpieczny ani nawet nie ostatnich kilku lat, gdy traciliśmy kolejne punkty oparcia. Jednak właśnie dziś szczególnie dotkliwie odczuwamy, że świat znalazł się na krawędzi, a lont się tli - czekamy na wielki wybuch. „Tkocze" Mai Kleczewskiej są fotografią momentu dramatycznego przesilenia, gdy społeczne rozwarstwienie nie daje oddychać, a potencjalna rewolucja nie przyniesie niczego poza absolutnym chaosem. Portretem ludzkości w obłędzie, w potrzasku, z którego się nie wydostaniemy.
Gdy zaś idzie o sceniczną robotę, w Teatrze Śląskim powstała opowieść o sile petardy, niemożliwa bez aktorskiej mocy wielopokoleniowego zespołu katowickiej sceny. Nowa opera za kilka groszy bez szans na szczęśliwy finał.
Choć od wielu sekwencji z katowickich „Tkoczy" trudno się uwolnić, tydzień z okładem minął od premiery, a moją głowę rozsadza teatralna demolka, jaką zafundowali pod batutą Mai Kleczewskiej aktorzy Teatru Śląskiego, zacznę od innego przedstawienia, już sprzed lat. „Zapiski z wygnania" według wspomnień Sabiny Baral widziałem pierwszy raz w warszawskiej Polonii bodaj na próbie generalnej. Krystyna Janda za tiulową zasłoną, zbliżenia na jej ściągniętą twarz. Kilka papierosów, pourywane zwrotki żydowskich piosenek. Asceza, suchość cierpienia, absolutna uważność, aby nie przykryć go dosłownością, nie zagłuszyć sztucznym efektem. W finale zaś dokumentalne zdjęcia rozjuszonej tłuszczy przetaczającej się przez ulicę Warszawy w tak zwanym marszu niepodległości, bodaj tym, gdy spłonęła tęcza.
Pamiętam doskonale, że wówczas miałem kłopot z tym fragmentem, wydawało mi się, iż nie przystaje do całości, że po dotkliwej delikatności przychodzi uderzenie czystej publicystyki. Podszedłem do Magdy Umer, co rzecz wyreżyserowała i podzieliłem się z nią swoją wątpliwością. Artystka popatrzyła na mnie, przyznała, że rozumie podobne pytania, ale wie, że tak właśnie było trzeba. Są bowiem takie chwile, gdy trzeba wprost, nie ma już miejsca na wymyślne sztafaże i subtelne gry. Wiadomo, szept znaczy więcej niż krzyk, ale bywa i tak, że można tylko krzyczeć. Nawet wówczas, gdy oskarżą cię o jednoznaczność i przerysowanie, jednak rzeczy należy nazywać po imieniu.
„Tkocze" Gerharta Hauptmanna z Teatru Śląskiego w Katowicach są właśnie takim krzykiem, co nie dba o to, żeby łatwo go było przyswoić, unieść się swoją pozycją w towarzystwie i szybko zapomnieć. Bywają politycznym kabaretem, co nakłuwa bohaterów z obu stron barykady, akcentując mocno zauważalny do nich dystans. Wykorzystując niemal nie wystawiany tekst sprzed stu trzydziestu lat, stają się raportem o stanie świata tu i teraz. Nie mają w rękawie dobrze brzmiących diagnoz ani tym bardziej gotowych recept na uzdrowienie sytuacji.
Rzeczywistość jest jaka jest – mój dom murem podzielony. Po jednej stronie bogaci wyzyskiwacze, niegdyś fabrykanci, a dziś bossowie korporacji, szefowie firm, nowi feudałowie, a na szczycie najbardziej możni z możnych. Po drugiej ci, co „mają głód" – tkacze, robotnicy i wszyscy inni, których los ustawił na niskim szczeblu drabiny społeczeństwa, a czasem wręcz na dnie, jak tych ze sztuki Gorkiego. Do tego dochodzą wszystkie inne linie podziałów, nie do policzenia. Wystarczy iskra, byśmy rzucili się sobie do gardeł.
Spektakl Kleczewskiej ma jeszcze jeden, szczególnie ważny kontekst. Powstaje w Katowicach, w teatrze, mającym śląskość w nazwie, co w tym przypadku nie jest jedynie przymiotnikiem, a elementem artystycznego i obywatelskiego programu. Dramat Gerharta Hauptmanna, pisarza o śląskich korzeniach i na Śląsku mocno osadzonego, pojawia się na afiszu siedemdziesiąt lat po planowanej premierze, w niejasnych okolicznościach podczas prób zablokowanej przez komunistyczne władze. Dziś też są decydenci, którym nie w smak jest śląski język i więcej – lokalna samoświadomość – bo podobno odstają od rzekomo patriotycznej sztancy.
Ale i teraz teatr mocno psuje im humor. Monodram „Mianujom mnie Hanka" z Teatru Korez, opowieść wspaniałej Grażyny Bułki mówiona właśnie godką, zanotowała w Teatrze Telewizji zupełnie nieoczekiwany rekord oglądalności. Można liczyć, że to początek serii. Dzięki działaniom wielu ludzi śląski język i bardziej ogólnie śląski idiom mają szansę przebić symboliczny mur, a może już tego dokonały.
„Tkocze" dlatego są „Tkoczami", a nie „Tkaczami", bo autor nowego przekładu Mirosław Syniawa oddał językową strukturę sztuki Hauptmanna, tłumacząc ją na śląski i na polski jednocześnie. I tak jest w katowickim spektaklu, który w pierwszym zamyśle miał być cały po śląsku, z polskimi napisami wyświetlanymi nad sceną. Porzucono tę koncepcję, idąc za wizją Syniawy, każącego tkaczom mówić po śląsku, a fabrykantom po polsku. To znakomite, bo głęboko zgodne z myślą autora dramatu rozwiązanie, jasno określające linię dzielącą niczym klin opisywany świat oraz uświadamiające, dlaczego obie grupy nigdy się ze sobą nie porozumieją.
Inscenizatorka oraz współpracujący z nią podobnie jak przy krakowskim „Weselu" dramaturg Grzegorz Niziołek nie oszczędzają nikogo, dobitnie pokazują się rodzącą się agresję wśród wyzyskiwanych, a rewolucję jako uwolnienie bezprzykładnej przemocy, prowadzącej wprost do eskalacji samosądów nie do powstrzymania. Patrzę na te obrazy jak zahipnotyzowany, a jednocześnie trochę przerażony, gdyż ich wściekła energia ma taką siłę, jakby za chwilę miała rozsadzić nie tylko przestrzeń gry, ale i cały budynek.
Kleczewska wraz z autorką scenografii Justyną Łagowską i choreografem Maćko Prusakiem, a przede wszystkim z fenomenalnym zespołem aktorskim, aranżują potężną demolkę, jakiej polski teatr dotychczas chyba nie widział. W zbliżeniach mamy umorusane czerwienią twarze tkaczy, krew barwi ich ubrania, z mebli tylko wióry lecą. Tyle że – przynamniej ja tak mam i sądzę, że to zgodne z intencjami twórców – nie umiem owych tkaczy potępić, stwierdzić, że jedyne, co niosą, to pożoga.
Więcej – oglądam ich wykrzywione twarze, dłonie zaciśnięte w pięść i im kibicuję. Jestem za, gdy wymierzają sprawiedliwość ciemiężcom, wieszając Dreissigera (Mateusz Znaniecki) nad sceną i rozprawiając się z jego rodziną. Dopiero później przychodzi mi do głowy, iż Kleczewska z Niziołkiem czynią mnie (nas) na widowni, współodpowiedzialnymi za rewoltę, a zatem nie pozwalają na bezpieczny dystans. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie chciał na własną rękę ukarać swoich codziennych oprawców.
Dlatego zachodzę w głowę, ile trzeba mieć w sobie no właśnie nie wiem czego (może wystarczą oczy z guzika), by czytać tę inscenizację dokładnie na opak. Widzieć w niej pochwałę salonowej perspektywy, manifestację wyższościowego myślenia, w pracy z aktorami dostrzegać jedynie pozostawanie w bezpiecznych okowach konserwatywnych konwencji. Dobrze, jest scena lamentu fantastycznie granej przez Grażynę Bułkę Matki Baumgert z powtarzającym się zaśpiewem do Chrystusa. Aktorka gra ją ostro, nie bojąc się przerysowania. Ale na Boga – przecież wyolbrzymienie cierpienia, nawet celowo groteskowe, nie unieważnia go, a wręcz przeciwnie - każe pochylić się nad wszystkimi babinami, co płaczą jak Baumgert Bułki i dać im odrobinę współczucia.
Ukazuje też wyraźnie strategię Kleczewskiej i Niziołka w „Tkoczach" dających teatr ekstraktu – ekstraktu bólu, cierpienia, społecznej nierówności przechodzącej w czyste okrucieństwo, wreszcie ekstraktu przemocy nie do pohamowania.
Dramat Hauptmanna typowy jest dla jego twórczości, już nie realistyczny, a wręcz naturalistyczny. Na pierwszy rzut oka twórcy katowickiego widowiska idą posłusznie za tą stylistyką. Pięć aktów przeistacza się w pięć ogromnych sekwencji, kolejne miejsca akcji z detalami oddane zostają przez Justynę Łagowską w piętrowej, imponującej rozmachem scenografii. Mamy więc choćby poczekalnię, gdzie upokorzeni tkacze odbierają swoje „myto", suterenę Baumgertów, wyszynk zarządzany przez panią Welzel, wszystko zwielokrotnione przez znakomite projekcje Krzysztofa Garbaczewskiego.
Tyle że Kleczewska respektując język i styl XIX-wiecznej sztuki i zderzając ją z naszą współczesnością, nie poprzestaje na odwzorowaniu „Tkaczy" w skali jeden do jednego, nawet jeżeli wszystko się zgadza, wszystko zostało wiernie „odrobione". Każe nam być przez dwie godziny wewnątrz tego świata, słuchać, jak tkacze skomlą o zapłatę, a potem krok po kroku za nimi iść, śledząc, jak bunt się rodzi, a wśród nacierających na rządzących rodzą się niebezpieczne zależności. Rysuje spektakl celowo bardzo grubą kreską, zwykle nie idąc w niedopowiedzenia, a jednak nie pozwala nam na koniec na jednoznaczny osąd.
Wypada wymienić wszystkich z afisza, bo „Tkocze" po raz kolejny pokazują, że zespół Teatru Śląskiego jest dzisiaj wyjątkowy, bezdyskusyjnie jeden z kilku najlepszych w kraju. Nie da się, więc powiem tylko, że to imponujące, z jaką siłą Bäckera gra Dariusz Chojnacki, Antona Ansorge Marcin Gaweł, Jägera Michał Piotrowski, Roberta Baumerta, Grzegorz Przybył, jak demagogiczną bezczelność ma w sobie Mateusz Znaniecki jako Dreissiger, taki Elon Musk, na jakiego sobie zasłużyliśmy.
Wywołam Barbarę Lubos, bo jako pani Welzel trzyma za twarz gości swego baru, Grażyna Bułka nie ogranicza się do z pozoru rodzajowej sekwencji owego lamentu, ale wygłasza credo rewolucji, nie dopuszczając żadnego sprzeciwu. Krótką, ale wstrząsającą scenę ma Ewa Leśniak, świetne są Nina Batovska, Aleksandra Bernatek, Kateryna Vasiukova...
Można próbować „Tkoczy" unieważnić, sprowadzić jedynie do wymiaru efektownej rozróby, ale wówczas zostaje się na powierzchni przedstawienia Mai Kleczewskiej. Śląski język przekładu Mirosława Syniawy wprowadza dramat Hauptmanna w krwiobieg bohaterów, dzisiejsza metropolia przeniesiona w wizualizacje Krzysztofa Garbaczewskiego nie pozwala powiedzieć, że to wszystko dawno miniona przeszłość.
Wiadomo, że obecny Śląsk i współczesne Katowice są przede wszystkim symbolem, wchłaniającym najważniejsze tematy inscenizacji, bo twórcy zachowując śląski rdzeń, odrywają opowieść od konkretnego miejsca i czasu. Działają trochę tak, jak kolejni interpretatorzy „Opery za trzy grosze" Brechta i Weilla, sprawdzając, do jakiego stopnia klasyczna partytura wchłania każdą rzeczywistość.
„Tkocze" wchłaniają ją dotkliwie, a skojarzenie z Brechtem i Weillem wydaje się jak najbardziej na miejscu. Bunt w widowisku Teatru Śląskiego rodzi się w rytm protest songów, skompilowanych z dziewiętnastowiecznych pieśni rewolucyjnych. „Wciąż płyną ludzi gorzkie łzy / Jest bliski kres niewoli" – śpiewają, a raczej skandują w finale tkacze.
Moc truchleje. Mamy nową operę za kilka groszy.