Nachalna agitka na rzecz in vitro

"Yerma" - reż: Wojtek Klemm - Teatr Studio w Warszawie

Jeszcze przed premierą "Yermy" w Teatrze Studio Wojciech Klemm, reżyser przedstawienia, chwalił się mediom, że realizując sztukę o bezpłodnej młodej mężatce, która, by urodzić dziecko, zrobi wszystko, przekroczy wszelkie granice, wykorzysta wszelkie sposoby - podejmuje temat bardzo aktualny w Polsce dotyczący debaty o sztucznym zapłodnieniu i pozycji kobiety w rodzinie. Ale czy w ogóle taka debata z prawdziwego zdarzenia odbywa się dziś w Polsce? Ponadto bełkotliwość spektaklu nie może być potraktowana jako głos w jakiejkolwiek dyskusji.

Jednak przezorny Klemm swoimi wypowiedziami dla prasy z góry narzucił mediom kierunek myślenia, że reżyser mówi w przedstawieniu o potrzebie wyzwolenia kobiety, o społecznej presji środowiska, presji ze strony jej męża, jego sióstr, otoczenia, które przeciwne jest wszelkim nienaturalnym sposobom poczęcia. Tym samym sporządził ściągawkę dla dziennikarzy. A ta ściągawka to nic innego jak siermiężna agitka na rzecz in vitro. W tym celu wykorzystano w spektaklu rozmaite wypowiedzi zaczerpnięte z forów internetowych na temat leczenia bezpłodności, różnych sposobów zachodzenia w ciążę, itd. Żałosne. 

Podpierając się natomiast stwierdzeniem, że swoje przedstawienie wpisuje jakoby w toczącą się w Polsce debatę o in vitro, Klemm tym samym próbuje podlizać się środowiskom lewacko-liberalnym propagującym "polityczną poprawność". Nie po raz pierwszy zresztą. A jak pisze ks. prof. Jerzy Bajda w swoim znakomitym artykule "Prawda o in vitro zamiast kompromisu" ("Nasz Dziennik", 9-10 stycznia 2010 r.), dotąd poza rzeczowymi i obiektywnymi wypowiedziami księży biskupów na temat in vitro prawdziwej debaty nie ma. Ksiądz prof. Jerzy Bajda szeroko i rzetelnie wyjaśnia wiele kwestii z tym związanych. Gorąco polecam ten artykuł przede wszystkim realizatorom spektaklu "Yerma" oraz publiczności, która już obejrzała przedstawienie, i tej, która dopiero ma zamiar to uczynić. Jeśli jeszcze takowa jest. Bo po tym, co zobaczyłam na scenie, sądzę, że trudno będzie teatrowi zachęcić widzów do przyjścia. Nie rokuję przedstawieniu długiego żywota. 

Na scenie zaś jest tak: całą przestrzeń gry stanowi biały podest wyglądający jak gigantyczny materac, na którym położono duże białe poduszki, i całość spadziście pochylono w kierunku widowni. Po tych poduszkach biegają aktorki w bieliźnie i na bardzo wysokich szpilkowych obcasach, oczywiście raz po raz zapadając się w ową miękką przepaść materaca. Cała zaś energia aktorska, cała uwaga kobiet skupiona jest na uporaniu się z chodzeniem, co stanowi nie lada wyczyn akrobatyczny. Trudno więc się dziwić, że raz za razem padają i niczym walec turlają się po spadzistej powierzchni wprost ku widowni. W tej sytuacji pierwszy rząd widzów pewnie nie myśli o niczym innym, jak tylko o tym, na czyje kolana się sturlają. To samo dotyczy mężczyzn. I w zasadzie oś dramaturgii spektaklu zasadza się na turlaniu. 

Poza tym, aby widzom trochę urozmaicić widok, reżyser nakazał aktorom wykonywanie ćwiczeń gimnastycznych na stojąco, a to wyścigi po poduchach (nie wiem, kto wygrał, bo trudno rozróżnić postaci), a to czołganie się, a to wygłaszanie jakiejś kwestii w pozycji na czworakach itd., itd. Trzeba jednak przyznać reżyserowi, że zadbał o widza, prezentując mu różnorodność "choreograficzną", ponieważ prócz wspomnianych wyścigów, czworaków i czołgania się są jeszcze dzikie podrygi i drgawki epileptyczne. Także mimika aktorów nie pozostaje bezrobotna: przewracanie oczami, wysuwanie języka (jak przy uduszeniu), nie mówiąc wręcz już o maestrii wykręcania nosa czy poruszania uszami. 

Całości zaś towarzyszy dźwięk. I tu znów trzeba oddać sprawiedliwość konsekwencji reżysera, bo warstwa dźwięku, czyli mowa i muzyka, utrzymane są w tej samej "estetyce", co wspomniana "choreografia". A zatem: bełkot i dzikie wrzaski (jakby aktorów na żywca odzierano ze skóry) wspomagane są głośną, rozrywającą bębenki w uszach muzyką. 

Pewnie tych wszystkich detali nie widziałabym ani w "realu", ani w swojej wyobraźni, gdyby aktorzy zagrali jakieś role. Choćby minimalnie. I gdyby tekst przynajmniej w pięćdziesięciu procentach był dla widzów zrozumiały, a nie dochodził w formie bełkotu i wrzasku. Publiczność ma więc tu wiele atrakcji, których pewnie nie znajdzie w żadnym innym teatrze. No, chyba że któryś teatr zaprosi reżysera Klemma do współpracy. 

A to niewykluczone, zważywszy na to, że reżyser Klemm po przyjeździe do Polski z Niemiec (gdzie przebywał 20 lat) w błyskawicznym tempie zrobił karierę. Po niechlubnym i perfidnie antypolskim, antykatolickim przedstawieniu "Omyłki", jakoby według Prusa i Konopnickiej w warszawskim Teatrze Powszechnym w 2007 roku, gdzie pokazał Polaków jako dzicz antysemicką (Klemm jest z pochodzenia Żydem), szybko awansował na dyrektora Teatru Norwida w Jeleniej Górze. Kiedy się o tym dowiedziałam swego czasu, myślałam, że to żart. I był tam dyrektorem jeszcze do niedawna. Na szczęście już nie jest. Ale, jak widać, na "bezrobotność" narzekać nie może. 

Zastanawiające, jak to możliwe, by tak nieudolny reżyser, wykazujący się ogromnym brakiem wiedzy artystycznej, zawodowej, szkodnik teatralny przynoszący jedynie wstyd polskiemu teatrowi mógł tak szybko i bez trudu zrobić karierę. Jak to właściwie jest z tym angażowaniem reżyserów do przedstawień? Jak długo jeszcze kolesiowskie układy, a nie artystyczne przesłanki, będą decydowały o obsadzaniu dyrekcji teatrów i angażowaniu reżyserów? 

Przedstawienie "Yermy" jest całkowitą kompromitacją już nie tylko samego Klemma, ale i Bartosza Zaczykiewicza, dotychczasowego dyrektora warszawskiego Teatru Studio (szczęśliwie już nim nie jest). Przecież szef teatru, nim "wypuści" premierę, najpierw ogląda przedstawienie. No więc jak? Bielmo na oczach przesłoniło tę niebywałą miernotę czy zadziałała kolesiowska solidarność?

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
14 stycznia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia