Nadciąga obcy

"Frankenstein" - reż. Bogusław Linda - Teatr Syrena w Warszawie

To nie jest spektakl o inwazji uchodźców, zalewających Europę. Monstrum doktora Frankensteina jest tylko jedno, ale i tak sieje strach i budzi odrazę.

Inscenizacja sławnej powieści Mary Shelley w adaptacji Nicka Deara pojawia się na deskach warszawskiego teatru Syrena (premiera 1 marca) w czasach, kiedy lęk przed Obcym narasta. Realny i celowo podsycany w całej Europie. Spektakl Bogusława Lindy współbrzmi więc z atmosferą naszych czasów, mimo że opiera się na utworze powstałym bez mała 200 lat temu (1818).

"Frankenstein albo Współczesny Prometeusz", to pionierska powieść grozy w listach, której nowatorskim tematem była próba stworzenia nowego człowieka. Utwór Mary Shelley poprzedzał późniejsze poszukiwania pisarzy zafascynowanych ideą eksperymentów biologicznych i genetycznych. Tytuł powieści, który porównuje Frankensteina do współczesnego Prometeusza, wyraża intencje autorki, przedstawiającej duchową porażkę młodego naukowca. Pragnął on obdarować ludzkość nowymi możliwościami, a stworzył monstrum. W swoim "ohydnym warsztacie tworzenia" gromadził "materiał", poszczególne części ludzkiego ciała, z których stworzył żywego "demonicznego trupa". Przerażony swych dziełem, uciekł, porzuciwszy je na pastwę losu.

Z czasem monstrum zdobywa świadomość własnego "ja" i pewien stopień wiedzy. Bez trudu zauważa, że ludzie od niego stronią, że boją się, że jego wygląd i siła budzą lęk. Żyje więc na uboczu, ale nieopodal pewnej szczęśliwej rodziny francuskich emigrantów, którym skrycie pomaga. Obdarzony zdolnościami, z pomocą życzliwego ślepca uczy się mowy i pisma, zagłębia w lekturach. Zachłannie je przyswaja. Czyta "Raj utracony" Miltona, odnajdując w sobie następcę Adama stworzonego przez nowego demiurga. Próba zbliżenia do ludzi kończy się niepowodzeniem, zawsze budzi wstręt i przerażenie. Skazany za samotność, miota przekleństwa pod adresem Frankensteina: "Przeklęty, wielokroć przeklęty stwórco! Po co ja żyłem? Dlaczego w tym okropnym momencie nie zgasiłem zaraz tej iskry istnienia, którą stworzyłeś z tak haniebną lekkomyślnością, byleby tylko sobie dogodzić?".

Stwór staje się potworem, sieje zniszczenie, prześladuje swego stwórcę, zabija jego młodszego brata, kieruje nań podejrzenia, że jest mordercą, wreszcie zapowiada, że pojawi się u niego w noc poślubną. Domaga się stworzenia dopełnienia - potwornej Ewy, z którą będzie mógł dzielić życie. Przerażony Frankenstein ulega, ale potem niszczy swe następne dzieło. Stwórca i monstrum znienawidziwszy się nawzajem ścigają się przez mroźne krainy podbiegunowe. Tam właśnie przed niechybną śmiercią próbuje ratować nowego Prometeusza Robert Walton, ambitny odkrywca zdążający do bieguna północnego. Przed śmiercią Wiktor Frankenstein opowiada mu dzieje swego życia. Wiedza nie przyniosła Frankensteinowi szczęścia, przeciwnie, ukazała swój gorzki smak, doprowadzając jej kapłana do załamania i śmierci. Na koniec Walton spotyka zbuntowanego przeciw swemu kreatorowi stwora, który przybywa, żeby pomścić się na Frankensteinie. Na próżno, Wiktor już nie żyje. Stwór odchodzi, by cierpieć samotnie, świadomy spustoszenia, jakie stało się jego dziełem.

Pionierski utwór Mary Shelley nawiązywał do tradycji powieści grozy, a także koncepcji ewolucjonistycznych i atmosfery romantycznych obsesji: sporo w niej elementów wampiryzmu, kazirodztwa, natręctw seksualnych, mitu swobody myśli i niezależności, prometeizmu - nie na próżno mąż pisarski był autorem "Prometeusza wyzwolonego". Buntownicza postawa autorki wyrastała z atmosfery epoki. Pisarka wykazała przy tym niemałą odkrywczość konstrukcyjną, polegająca m.in. na zmienności perspektyw narracyjnych, szkatułkowym charakterze opowieści, która zaczyna się prawie od końca. Bohatera poznajemy tuż przed śmiercią, opisuje go Walton w korespondencji z siostrą, w listy Waltona wpisana została spowiedź nieszczęsnego Frankensteina, w nią z kolei wyznania potwora, a także wymiana listów Frankensteina z ojcem. Ta zmienność punktów widzenia wzbogaca opowieść, różniącą się znacznie od spłycających adaptacji filmowych i teatralnych, które zyskały jednakże niebywałe powodzenie.

W adaptacji Nicka Deara, którą wystawił najpierw w londyńskim National Theatre zdobywca Oscara Danny Boyle (2011, w obsadzie Benedict Cumberbatch i Jonny Lee Miller), a teraz w Warszawie Bogusław Linda, prawie nie zostało śladu tej misternej konstrukcji, choć i tak - przyznać trzeba - ta właśnie adaptacja wyróżnia się niejaką powagą. Frankenstein był wcześniej wielokrotnie adaptowany dla kina, miał kilka wersji niemych, furorę zrobiła ekranizacja dźwiękowa Jamesa Whale'a (1931), w której rolę potwora grał Boris Karloff. W ich ujęciu potwór był półidiotą o instynkcie tępego zabójcy, gdy tymczasem bohater Mary Shelley, to bez mała intelektualista, zbrodniarz wprawdzie, ale cierpiący i świadomy zła, które wyrządza, anty-Adam wadzący się ze swym stwórcą - współczesny Prometeusz.

Autorka wykazała się niemałą erudycją, z wielkim rozmachem ukazała dramat człowieka, który przekroczył granice ludzkiego poznania, wchodząc w konflikt z odwiecznymi prawami Natury. Tym śladem podąża Nick Dear, dzięki czemu jego Frankenstein zachowuje siłę moralitetu. Ukazuje pęknięcie ludzkiej natury -konfrontując Wiktora Frankensteina i jego twór w sposób bardziej złożony, niż uczynili to następcy Mary Shelley. Pisarka uformowała bowiem swych bohaterów z Dobra i Zła, żadnego z nich nie czyniąc wyłącznym reprezentantem jednej wartości.

Udało się Dearowi zachować ten balans, ale nie udało się zapewnić dramaturgicznej zwartości obu części dramatu. Pierwsza część, to dramat monstrum, a druga, to dramat Frankensteina, powstaje swego rodzaju nierównowaga między obu bohaterami. Mimo to londyńska premiera była wielkim (także komercyjnym) sukcesem. Recenzenci rozpływali się w zachwytach. Michael Billington z "Guardiana", zwykle powściągliwy, nie szczędził słów uznania aktorom, a recenzent "Time" uznał spektakl za jedno z najważniejszych wydarzeń sezonu. Zapewnił bowiem Dear i reżyser wersji londyńskiej sporo atrakcji, aby ten fantastyczno-naukowy horror z filozofią w tle przemówił do współczesnego widza także formą i rozmachem.

Adaptacja Deara wpisuje się na długą listę brytyjskich inscenizacji Frankensteina. Pierwsza udramatyzowana wersja została wystawiona już w roku 1823. Podobno damy mdlały w lożach, a recenzenci ostrzegali, aby na przedstawienia nie brać żon ani córek. Dzisiejszy recenzent magazynu "Time" przyznał, że miał się za twardszego od owych dam. Ale i on dwa raz spadł z krzesła, zaszokowany tym, co ujrzał na scenie w spektaklu Boyle'a. Musiało więc być nieźle.

Czy spektakl Lindy szokuje? To zależy kogo, wszystko jest kwestią wrażliwości. Reżyser zadbał o liczne i mocne efekty: jest więc krwawiące ciało narodzonego, ucięta głowa, scena gwałtu, a także przemoc słowna i fizyczna okazywana monstrum. Jest trochę mocnego języka rodem z kina akcji, średnio pasującego do tekstu i formy przedstawienia, modelowanego na czasy przeszłe. Ale tych kiksów nie tak wiele, a za to dużo przykuwających uwagę obrazów i scen o malarskim zakroju. Może najbardziej szokujący jest początek, czyli narodziny Istoty, która wyzwala się z laboratoryjnego stelażu i obmyta w strugach krwi rozpoczyna samodzielne życie, uczy chodzić, a potem mówić i pojmować świat, który na koniec tej edukacji odrzuci.

Eryk Lubos w roli rodzącego się do życia stwora budzi emocje, a nawet podziw. Potem jednak jest gorzej - najsłabiej w scenie gwałtu, która w spektaklu razi sztucznością i markowanym brutalizmem, zaszkodził jej niby naturalizm. Formę odzyskuje aktor dopiero w scenie finałowej, kiedy jak widmo znika w śnieżnej kurzawie, ciągnąc na sankach swojego stwórcę.

Udało się Lindzie z pomocą scenografii Jagny Janickiej stworzyć na nie tak dużej scenie teatru Syrena wrażenie bezmiaru przestrzeni, a dekoracjom nadać wielofunkcyjny wymiar. Nie udało się, zwłaszcza w pierwszej części uzyskać dobrego rytmu. Poszczególne sceny, ukazujące przyspieszony kurs dojrzewania monstrum dzielą ciągnące się przerwy, które wypełnia monumentalna muzyka Lorenca, podczas których następuje zmiana dekoracji. Marzyłaby się płynność spektaklu na miarę Jerzego Jarockiego, kiedy widz nie zauważał krótkich momentów zmiany miejsca i czasu akcji. Spektakl Lindy co chwila się zacina i to psuje efekt całości. Mógłby być znacznie mocniejszy, zwłaszcza, że na drugim planie Linda pozyskał tak świetnych aktorów, jak Jerzy Radziwiłowicz i Tomasz Sapryk. A sam Wiktor Frankenstein? Próbował, ale nie znalazł odpowiednich środków, które uwiarygodniłyby jego wewnętrzne szaleństwo. Mamy więc szkic bardzo ambitnego projektu, który chwilami budzi podziw (scena pożaru, finał), ale daje też poczucie niedosytu. Nie zapominajmy jednak, gdzie spektakl powstawał. Teatr Syrena to ze swej istoty teatr służący rozrywce, a nie intelektualnemu rozpasaniu. Z tej perspektywy patrząc, Frankenstein Lindy wygląda znacznie lepiej.

Tomasz Miłkowski
Dziennik Trybuna
12 marca 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...