Nadeszły jednak takie czasy, że ciekawe są wyłącznie plotki
Rozmowa z Joanną ŻółkowskąAktor, niestety, musi się podobać. No i co? Dyrektorowi Hübnerowi podobałam się przez kilkanaście lat, a dyrektorowi Łysakowi się nie spodobałam. Moim zdaniem aktor nie musi podobać się za wszelką cenę i schlebiać gustom wszystkich.
Z Joanną Żółkowską, aktorką teatralną, telewizyjną, radiową i filmową, rozmawia Mateusz Przyborowski.
Mateusz Przyborowski: Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, zapytała pani: "A czyja jestem ciekawą osobą?". Wie pani, co wtedy pomyślałem?
Joanna Żółkowska: - Jestem bardzo ciekawa.
Przecież to jest sprawa oczywista! Ma pani na koncie grubo ponad sto ról w filmach, serialach i spektaklach telewizyjnych. Pewnie drugie tyle albo i więcej świetnych ról teatralnych, jak np. w "Ławeczce" u boku Janusza Gajosa. Jest pani bardzo ciekawą osobą!
- Cieszę się, że tak pan uważa. Nadeszły jednak takie czasy, że ciekawe są wyłącznie plotki, które - mam wrażenie - są jedną z podstawowych potrzeb człowieka. Dzięki niej można więcej sprzedawać i lepiej zarabiać. Wszystko kręci się wokół plotki, a nie ról w teatrze czy, ogólnie, rzeczy natury wyższej. Dlatego o to pana zapytałam.
Mnie plotki nie interesują.
- To są jeszcze takie gazety (śmiech)?
Kiedy wymieniałem pani dorobek artystyczny, zapomniałem jeszcze o scenariuszach do filmów "Na koniec świata" i "Matka swojej matki". W obu wystąpili świetni polscy aktorzy.
- To skoro tak wymieniamy, to dodajmy jeszcze taką małą książeczkę "Układanka".
Właśnie, to pani autobiografia. Dzisiaj na półkach w księgarni autobiografie wręcz same wchodzą ludziom w ręce. Pani napisała ją w 1993 roku.
- Jestem chyba jedną z pierwszych polskich autorek tego typu publikacji. Chociaż moja proza autobiograficzna nie jest duża, na szczęście.
Jak trafiła pani do szkoły teatralnej?
- Takie pomysły na życie najczęściej rodzą się w wieku 16 lat, kiedy człowiek mocno wchodzi w okres dojrzewania. Wtedy, może nie jeszcze na sto procent, ale mniej więcej się wie, w którą stronę chce się pójść. Ja miałam szczęście to wiedzieć. Najpierw myślałam o literaturze, później z tego wykrystalizował się teatr. To połączenie literatury z... No właśnie, z czym (śmiech)? O, z graniem.
I z pasją.
- Tego rodzaju pasje miałam od zawsze. Bardziej interesowały mnie rzeczy natury wyższej niż zwykła codzienność. Kręciłam się od wczesnej młodości wokół poezji i literatury.
Czyli w pani głowie nie było jakiejś tam matematyki, fizyki czy chemii.
- Jeśli chodzi o te przedmioty, to była klęska totalna. I jeszcze muszę dodać, że lubiłam się popisywać. Występowałam w kółkach teatralnych, akademiach szkolnych. Wszędzie, gdzie tylko była możliwość.
Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie ukończyła pani w 1972 roku.
- Szczęśliwie dostałam się do szkoły za pierwszym razem. Miałam prostą drogę do tego, by zostać aktorką. Później również miałam szczęście, ponieważ zaangażowano mnie do bardzo dobrego teatru i pracowałam z bardzo dobrymi reżyserami. To spowodowało, że, po pierwsze, czułam się na właściwym miejscu, co dla młodego aktora jest niezwykle istotne. I miałam poczucie, że wszystko idzie tak, jak powinno.
Mówi pani oczywiście o krakowskim Teatrze Starym.
- Tak, i o "Dziadach". Mówię też o późniejszym spotkaniu w Teatrze Powszechnym w Warszawie z Andrzejem Wajdą i spektaklu "Sprawa Dantona". Przede wszystkim jednak muszę powiedzieć o spotkaniu z Jerzym Jarockim na czwartym roku studiów, kiedy wyreżyserował nasz spektakl dyplomowy. To on zabrał mnie do Krakowa.
Powróćmy na chwilę do "Dziadów" w reżyserii Konrada Swinarskiego i duchu pasterki Zosi, którego pani zagrała. To naprawdę było wydarzenie z pogranicza sztuki i skandalu?
- Trudno to nazwać skandalem.
W jednej z recenzji napisano, że Zosia w pani wykonaniu pozbawiona była poetycko-lirycznych cech. Przykuwała uwagę erotyzmem. Jak mówiłem, nie interesują mnie plotki, dlatego pytam panią, jak było naprawdę?
- Po prostu troszeczkę inaczej niż do tej pory zagrałam tę rolę. Spektakl był dobrze oceniany, grany chyba przez 10 lat. Natomiast moja postać zazwyczaj była grana jako czysta dziewica, która biegnie z zieloną gałązką, "a przed nią bieży baranek, a nad nią lata motylek". To była bezcielesna duszyczka. Konrad Swinarski rzucił mnie z kolei na ołtarz i wiłam się w erotycznym tańcu, wywołana przez Guślarza, który przewodniczył obrzędowi dziadów. Tak to rozumiał reżyser.
Wniosek z tego nasuwa się prosty: trzeba być odważnym, zaskakiwać, prowokować i szukać rzeczy nowych. Czyli wszystko to, co jest sztuce potrzebne.
- Ależ oczywiście, że tak. Zależy tylko, kto, jak i gdzie szuka. Jeden nie znajduje nic albo jakąś nic nie wartą uwagi głupotę. A drugi znajduje skarby. Jeśli chodzi o sztukę, to lepsze są skarby.
Dowiedziałem się od pani córki, Pauliny Holtz, że nie jest już pani aktorką Teatru Powszechnego.
- Dyrektor Łysak poprosił mnie o opuszczenie zespołu, gdyż, jego zdaniem, jestem aktorką nieprzydatną, z którą reżyserzy nie chcą pracować. Mam to na piśmie, więc mogę o tym głośno mówić, chociaż sprawa jest wstydliwa.
Czymś się pani naraziła kierownictwu?
- Nie wiem, wydawało mi się, że byłam grzeczna (śmiech).
Na deskach jakiego teatru można więc panią zobaczyć?
- W teatrze 6.piętro w Warszawie. Są takie teatry, gdzie - na szczęście - jestem przydatna i chętnie oglądana przez widzów, mam nadzieję.
A reżyserzy chcą z panią pracować.
- Nawet bardzo. Są dowody.
Jest pani dumna z córki?
- Oczywiście! Uważam, że to jest jedyna rzecz w życiu, która naprawdę mi się udała.
W rozmowie ze mną córka stwierdziła, że dyskusje z panią na temat aktorstwa były trudne.
- (Śmiech).
Powiedziała: "Kiedy już podjęłam decyzję o zdawaniu do szkoły teatralnej, to w głowie mojej mamy pojawiały się różne lęki i zaczynała mnie przestrzegać, jak trudny jest to zawód. Obarczony kłopotami, z jakimi mogę się zetknąć. Mówiła, że jest to niewdzięczny zawód dla kobiety. Takie rzeczy mi fundowała, że byłam zdesperowana i rozdwojona".
- (Śmiech). To prawda, ponieważ do wykonywania tego zawodu jest potrzebna straszna determinacja, chęć i pasja. Jeżeli nie masz w sobie tej determinacji, to w ogóle się tym nie zajmuj. Takie jest moje zdanie. A jeśli już uda ci się wejść na tę drogę, to musisz zdawać sobie sprawę, że nie jest ona usiana różami. Chciałam ją przestrzec, zbudować w niej siłę, by w którymś momencie nie była zdziwiona, bo okaże się, że są kłopoty. Aktor, niestety, musi się podobać. No i co? Dyrektorowi Hübnerowi podobałam się przez kilkanaście lat, a dyrektorowi Łysakowi się nie spodobałam. Moim zdaniem aktor nie musi podobać się za wszelką cenę i schlebiać gustom wszystkich. Chciałam pokazać Paulinie, że czyhają różne niebezpieczeństwa.
Jest pani po prostu kochającą matką.
- I na pewno nie chciałam jej zniechęcić, co zresztą widać. Napatrzyłam się na różne rzeczy, a z drugiej strony mnie nikt nie przestrzegał. Woody Allen powiedział kiedyś, że w życiu 99 proc. zależy od szczęścia. Tak więc nie wiadomo, jak się do tego zabierać.
W domu rodzinnym również pani nie przestrzegano?
- Rodzice mówili, żebym robiła to, co uważam za stosowne. I robiłam. To też było dobre, ponieważ nikt mi niczego nie nakazywał, moje wybory były moimi wyborami, a przecież nikt za nas żyć nie będzie.
W internecie znalazłem zdjęcia archiwalne m.in. z filmu "Strach" z 1975 roku. Zgadzam się z określeniem, że pani typ urody predestynował do ról zbuntowanych nastolatek, które jednak mają w sobie mnóstwo wdzięku.
- Mam nadzieję, że miałam ten wdzięk! Nie będę jednak tego oceniała, ponieważ to nie ode mnie zależy, ale skoro tak pan uważa, to ja to przyjmuję z radością!
Stwierdzam jednak, że córka nie jest do pani podobna.
- Jestem podobnego zdania. Chociaż niektórzy uważają, że jesteśmy bardzo do siebie podobne. Oczywiście chodzi o czas, kiedy ja byłam w wieku Pauliny.
A co z podobieństwem duszy? Podobno świetnie się dogadujecie.
- Mamy świetny kontakt, co nie znaczy, że pod względem charakteru jesteśmy aż tak do siebie podobne. Powiedziałabym, że mamy wspólne miejsca i jesteśmy siebie ciekawe.
Wspomniałem o spektaklu "Ławeczka", ale tych ról teatralnych ma pani więcej: "Pan Jowialski", "Wielki człowiek do małych interesów", "Świecznik", "Barbarzyńcy"...
- ...już niech pan ich nie wymienia. Tych ról jest strasznie dużo.
Zmierzam do tego, że jest pani przede wszystkim aktorką teatralną, mimo że zagrała pani w wielu filmach i serialach.
- Dla mnie teatr zawsze był ważniejszy, chociaż nic miałabym nic przeciwko, by w filmie również trafiła mi się dobra rola. Film musi jednak złapać zapach czasu i wtedy jest ważny. Mnie się taki nie zdarzył. Ponadto musi mieć dobry scenariusz z dobrymi rolami. A poza tym aktorzy są w filmie przez jakiś czas, góra przez 10 lat. Później znikają i przychodzą następni.
Przez co są zaszufladkowani.
- Często się to zdarza. Jeżeli reżyser zauważy, że aktor dobrze gra jakiś typ ról, to chce go mieć również u siebie. Taka jest zasada.
Podobno serial "Klan", w którym gra pani Annę Surmacz, ma zniknąć z telewizji. Po 19 latach.
- Ja nic o tym nie wiem, a również bym chciała to wiedzieć. Aktorom ta wiedza również nie jest dana. Może wie pan, skąd dziennikarze o tym wiedzą?
Nie mam pojęcia.
- Widzi pan (śmiech). Póki co wszystko jest po staremu.
Załóżmy, że serial znika z anteny. Będzie pani żałować, czy pomyśli: "Tak bywa, że coś się w życiu kończy, a coś zaczyna"?
- Wiadomo, że po 19 latach człowiek jest przyzwyczajony do swojej postaci, historii serialu, jest zżyty z koleżankami i kolegami na planie. Z drugiej strony, nic nie trwa wiecznie.
Plusem jest to, że miałaby pani jeszcze więcej czasu dla wnuczków.
- Oczywiście chciałabym poświęcać im więcej czasu, ale z pracą też nie chcę się jeszcze rozstawać.
***
Joanna Żółkowska - urodziła się w 1950 roku w Siedlcach. Aktorka teatralna i filmowa. W 1972 roku ukończyła PWST w Warszawie. Przez kilkadziesiąt lat była związana z Teatrem Powszechnym w Warszawie, dzisiaj można zobaczyć ją na deskach warszawskiego teatru 6.piętro. W 1993 roku ukazała się jej autobiograficzna książka "Układanka". Autorka scenariuszy do dwóch filmów: "Na koniec świata" i "Matka swojej matki". W 2013 roku została odznaczona Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Siostra aktorki Jolanty Żółkowskiej i matka aktorki Pauliny Holtz, jej partnerem życiowym jest Robert Gliński, reżyser, scenarzysta i pedagog. (Źródło: Filmpolski.pl.)