Najnowsza premiera Opery Bałtyckiej

"Chopinart" - Opera Bałtycka w Gdańsku

Po całkiem przeciętnej pierwszej części widowiska baletowego "Chopinart", najnowszej premiery baletu Opery Bałtyckiej, pokazanej w miniony piątek, część druga jest wręcz powalająca. A co najmniej wbija w fotele. Że też tak można zatańczyć Chopina! No, ale jeśli proponuje swoje odczytanie "Koncertu fortepianowego f-moll" mistrz wśród mistrzów tańca Emil Wesołowski - okazuje się, że można.

Można zapomnieć, że to genialna muzyka, genialne wykonanie (Rafał Blechacz i Royal Concertgebouw Orchestra), bowiem wykonanie taneczne dorównuje tamtym. 

Taneczną impresję z życia Chopina w pierwszej części, autorstwa artysty rodem z Chin Ho Sin Hanga, spycha w cień, choć przecież wykonywana jest przez ten sam zespół. I nawet może się podobać. Można by powiedzieć, że największym przeciwnikiem Ho Sin Hanga jest sam Chopin, którego trzeba przeskoczyć, sprawić, że się o nim zapomni, zapamięta się jedynie w oglądaniu obrazów tanecznych. Są one, owszem, więcej niż pasmem luźnych impresji. Związane zostały czytelnym wątkiem myślowym (w którym patriotyzm odgrywa niepoślednią rolę), dzięki czemu widowisko tworzy spójny obraz. Bardzo dobrze osadzony jest w nim Chopin - wielka rola Łukasza Przytarskiego. Wszyscy inni są tylko tłem - rzeczywistym (Ojciec, Matka, George Sand, Maria) bądź produktem wyobraźni, snu, cierpienia (Widma) samego Chopina; żyje on na pograniczu dwóch światów, swoich emocji i swojej sztuki. Na szczęście Ho Sin Hang nie usiłuje "ilustrować" życia Chopina jego muzyką i swoim baletem, choć momentami bywa irytująco naiwny realizacyjnie. No i kończy "happy endem", czyli Marszem żałobnym.

Emil Wesołowski postępuje inaczej: ani przez chwilę nie poddał się pokusie ilustrowania Chopina. Zdobył się na własną opowieść, nawiązującą do jego dawniejszej choreografii "Powracające fale", według muzyki Mieczysława Karłowicza. Wybitnej i równie obezwładniającej (w obu wydaniach: z 1997 roku i wznowieniu z 2009), a opowiadającej o kobiecie rozmarzonej do szaleństwa. Do targnięcia się na własne życie. Przy czym te idealizowane marzenia materializowane są w groteskowy sposób: w postaci kuchennych sprzętów (które ją w końcu przerastają) czy wielce wymownych na tej scenie puent. Sprzęty zostaną odrzucone, a przerośnięty stół posłuży w finale do popełnienia samobójstwa. Brutalny konflikt między nią, wcieleniem kruchości, a Mężczyzną, uosobieniem samczości, nie zostanie oczywiście w ten tragikomiczny sposób rozwiązany; trwa od Adama i Ewy, a feministyczna dłoń go też nie przekreśli.

Takie streszczenie fabuły zdaje się odbierać cały urok baletowi Wesołowskiego, na domiar - bardzo ostro kolidować z okazją, dla jakiej balet powstał (Rok Chopinowski). Tak to może wyglądać, ale tak nie jest. Jeśli koliduje, to ze stereotypem biograficznym, jaki do Chopina przylgnął, by nie powiedzieć - przyrósł niczym maska do twarzy jakiegoś Monstrum. 

"Chopinart" w wersji Wesołowskiego jest doprawdy wielki. Wielka w tym zasługa również odtwórców, szczególnie odtwórczyni roli Kobiety - Beaty Gizy. Ona wkłada najwięcej krwi, potu i łez w to widowisko, ona też wzbudza największy aplauz widowni. Wie, co i dlaczego tańczy. Myślenie i umiejętności warsztatowe łączy z osobistym urokiem. To bez wątpienia jej największa rola na gdańskiej scenie. 

Według projektu chopinowskiego wieczoru baletowego, na początku "Chopinartu" miał być Wesołowski, po nim Ho Sin Hang. Ostatecznie nastąpiła zamiana części. Można tedy dyrektorowi Weissowi dedykować historyczną pochwałę z Kany Galilejskiej: "Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy sobie podpiją, wtedy podlejsze; ty zaś dobre wino zachowałeś na ostatek!".

Tadeusz Skutnik
POLSKA Dziennik Bałtycki
3 marca 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia