Najpiękniejszy... koncert
"Maria Stuarda" - reż. Dieter Kaegi - 18. Bydgoski Festiwal Operowy"Maria Stuarda" na Bydgoskim Festiwalu Operowym to najpiękniejszy... koncert, jaki kiedykolwiek słyszałam. Produkcja od strony muzycznej - doskonała. Od strony teatralnej na zawstydzająco niskim poziomie
Widowisko z librettem opartym luźno na popularnym dramacie Fryderyka Schillera przygotowały zespoły Teatrów Wielkich w Poznaniu i Łodzi oraz Opery Bytomskiej. Opera przygotowana pod okiem reżysera Dietera Kaegi opiera się na żądzy władzy, zazdrości, zdradzie i pożądaniu. Emocje te targają dwiema kobietami. Pierwsza – Elżbieta - królowa Anglii, zakochana jest w Leicesterze, który nieodwzajemnionym uczuciem darzy Marię Stuarda. Ta przez Elżbietę właśnie, kuzynkę zazdrosną o mężczyznę i wściekłą po kłótni z rywalką, skazana zostaje na śmieć. Kompozytor bohaterką dzieła uczynił równo – obie kobiety. Te dwa żywioły stanowią trzon całej opowieści. Szkoda tylko, że na tych dwóch postaciach całe widowisko się zamyka. Poza nimi jest tu jedynie utracony potencjał.
Opera od strony muzycznej zaskakuje – cudowną lirycznością (arie Marii), dynamiką (arie Elżbiety, Leicestera), wspaniałym tempem, w którym przedstawiany jest intrygujący konflikt. Gdy wyznający miłość mężczyzna, chór walczący o uniewinnienie czy targana zazdrością królowa biorą się pod boki, ledwie wyciągają dłonie, udając uniesienie, czy chwytają się powoli za serce – ich uczucia nie przekonują. Tyle w tej muzyce namiętności, której na scenie nie widać. Najlepiej wybrnęły z tego absolutnie rewelacyjne: Teresa Kubiak i Joanna Woś – u nich to zasługa wspaniałego talentu i energii, którą potrafiły mistrzowsko podzielić się z publicznością. I choć w tak obfitujących w atrakcyjne koloratury ariach cenne jest skupienie i nacisk na perfekcyjne wykonanie, prosi się jeszcze o warstwę teatralną: choćby dramatyczne gesty i wykorzystanie przestrzeni.
W tej, z raczej ubogimi niż przemawiającymi symbolami dekoracjami autorstwa Bruno Schwengla (chyba nie brak sponsorów, o których wspominały media, mógłby być wymówką; zdaje się, że taki właśnie był zamysł scenografa), nie potrafili się odnaleźć wykonawcy. Ruch sceniczny zdecydowanie nie był dopracowany, co widać było szczególnie w przypadku chóru. Bydgoska publiczność przyzwyczajona jest nie tylko do świetnego śpiewu (który to goszczący zespół bez wątpienia zaprezentował), ale również do czynnego udziału chóru w muzycznych spektaklach. Prócz ciekawej chwili zastygnięcia w ruchu (akt I) świetnie kontrastującej z arią Elżbiety, ruch sceniczny to pasmo pomyłek: nie tylko łatwych do wybaczenia potknięć, ale i zupełnie niezrozumiałego korku, który utworzył się podczas podpisywania przez tłum tajemniczej listy (akt II). Symboliczny gest stworzył na scenie jedynie zamieszanie, odwracając uwagę od tego, co istotne.
Poziom warstwy teatralnej „Marii Stuarta” dziwi, szczególnie, że jest to produkcja świeża (premiera miała miejsce w styczniu br.), międzynarodowa, przygotowana z udziałem doskonałych solistów. Jeśli jednak reżyserowi, muzykologowi chodziło o warstwę dźwiękową i stąd taki wybór działań scenicznych, to… tym gorzej. Łatwiej i taniej byłoby przygotować doskonały koncert ze świetnie poprowadzoną przez Willa Crutchfielda orkiestrą, niż porywać się na operowe widowisko, które ma wielki potencjał. Muzyka powinna nie tylko wspaniale wybrzmiewać z estrady, ale również być inspiracją do równie doskonałej reszty widowiska.