Najważniejszy jest widz
rozmowa z Markiem LechkimBrakuje mi kina, które inspiruje przede wszystkim odbiorcę - mówi Marek Lechki, reżyser "Erratum". - Polskie kino w ostatnich 30-40 latach było strasznie zachowawcze. Dopiero ostatnio zaczęło się dziać coś innego. Wierzę, że wchodzimy w klimat sprzyjający zmianie języka i stylistyki. Choć to miecz obosieczny. Bo z jednej strony są młodzi, odważni twórcy, ale po drugiej stronie jest dystrybutor decydujący, które filmy będą rozpowszechniane. Przy kręceniu "Erratum" mieliśmy środki ograniczone do minimum. Mniej pieniędzy na produkcję to ich brak na promocję. Te wszystkie nagrody na festiwalach i przeglądach, które film wywalczył, zawdzięcza wyłącznie sobie.
Kiedy przestaniesz być uważany za debiutanta? Osiem lat minęło od czasu, kiedy zrobiłeś film „Moje miasto” i na festiwalu w Gdyni dostałeś nagrodę za najlepszy scenariusz i Nagrodę Specjalną Jury. O jakim debiucie teraz mowa? Kiedy wreszcie dobrzy i sprawni filmowcy przestaną się tylko dobrze zapowiadać?
Mam nadzieje, że w moim przypadku to już się spełniło. To przekonanie bierze się z tego, że film „Erratum” zrobiłem także jako producent. Dzięki temu nauczyłem się kilku rzeczy z tego – nazwijmy to – fachu. Dopiero z perspektywy producenta zobaczyłem, jak działają pewne mechanizmy, o których jako scenarzysta i reżyser w ogóle nie miałem pojęcia. To miało dobre strony, ponieważ uświadomiłem sobie, jakie błędy popełniłem w czasie pomiędzy „Moim miastem” a realizacją „Erratum”. Byłem zbyt naiwny i ufny. Przekazałem mój projekt do producenta i cierpliwie, spokojnie czekałem na rozwój wypadków. On zaś przez dwa, trzy lata starał się znaleźć pieniądze na produkcję. W tym czasie dostawałem od niego wiele mylnych i sprzecznych informacji. Kiedyś, bardzo dawno temu, myślałem, że to tak ma być, że to filmowo-producencka norma. Teraz wiem, że byłem w błędzie. Z perspektywy tych zmarnowanych lat dopiero teraz widzę jak na dłoni mnóstwo innych możliwości. Mniej skomplikowanych. Trzeba po prostu walczyć o siebie i o swoje. Mam wrażenie, że wiem już znacznie więcej, jak to „swoje” skutecznie egzekwować. Mając przychylność osób odpowiedzialnych za przyznawanie dotacji i parę nagród na koncie, można rozwijać talent. Wierzę, że w moim przypadku będzie już tylko lepiej.
Jakie kino chciałbyś oglądać?
To pytanie z kategorii tych, które zadaję sobie nieustannie. Kiedy tak pytam sam siebie, bardzo wyraźnie dostrzegam wielką dziurę, wyrwę, która powstała w polskiej kinematografii. Trwa to od połowy lat 70. aż do teraz. Oczywiście zdarzały się filmy, choć to były bardzo nieliczne wyjątki, które odbiegały od tego, co królowało w obowiązującym kanonie. W moim odczuciu po prostu brakuje kina, które zwyczajnie inspiruje, pobudza i czyni świeżym przede wszystkim odbiorcę. Bo przecież w kinie tak naprawdę chodzi o widza. Dopiero ostatnio, dwa, trzy lata wstecz zaczęło się dziać coś innego. Oto ktoś próbuje (nareszcie!) tworzyć kino, kręcić filmy po swojemu, poszukiwać własnych tematów. Zupełnie świeżych, bo jeszcze niezużytych. Młodzi twórcy jednocześnie szukają własnego języka. Tam nie ma miejsca na cytaty, skojarzenia, autorytety czy przeświadczenie, że przecież „inni tak nie robią”. I to jest dobre. Obserwując to nowe, cały czas porównuję to do pierwszych filmów Jerzego Skolimowskiego, wczesnych obrazów Andrzeja Żuławskiego czy świetnego Grzegorza Królikiewicza. Muszę to powiedzieć, polskie kino w ciągu ostatnich 30-40 lat było, w wielu wypadkach nadal jest, strasznie zachowawcze, a przez to powtarzalne na swój sposób.
Dlaczego my, Polacy, boimy się mówić wprost o tym, co nas boli, tylko zawsze staramy się ów ból zaszyfrować, pokryć metaforą?
Trudno jest mi zdiagnozować, dlaczego tak się dzieje. Rzeczywiście to, o czym mówisz, jest widoczne, i to nie tylko w sztuce filmowej. Przykładem jest muzyka czy rodzime programy telewizyjne. Mam jednak nadzieję i wierzę święcie, że wchodzimy w klimat, który będzie sprzyjał otwarciu, zmianie języka i stylistyki. Choć to miecz obosieczny. Bo z jednej strony są młodzi, odważni twórcy: aktorzy, scenarzyści i reżyserzy. Ale po drugiej stronie jest instytucja dystrybutora decydującego, które filmy będą rozpowszechniane, a które w najlepszym razie trafią do kin studyjnych lub na wieczory do klubów dyskusyjnych.
Ale to jest wyzwanie!
Właśnie. Jeśli bowiem nie pojawi się alternatywa dla wielkich koncernów, która zrównoważy ich politykę dystrybucji i kreowania gustów, twórcy mogą mieć kłopot. Tym niezależnym, którzy chcą inaczej, bo mają świeże spojrzenie, pozostaną małe salki studyjne, DKF-y. To, co kiełkuje, trzeba wspierać ze wszystkich sił. W innych krajach europejskich to się udaje.
„Erratum”, czyli...?
Z reguły odpowiadam, że „Erratum” to taki drogowskaz w stronę życia. Tego prawdziwego, bo świadomego. Starałem się opowiedzieć prostą historię, w której ważna jest przyjaźń oraz kilka pytań.
Z serii tych najważniejszych?
Najważniejszych, ale zarazem prostych, choć odpowiedzi nie są łatwe.
Były muzyk, który porzucił marzenia na rzecz małej stabilizacji, wraca do rodzinnego miasta. A wszystko przez sprowadzony zza wielkiej wody samochód, który trzeba dostarczyć szefowi.
Główny bohater powraca do rodzinnej miejscowości. Nie było go tam dość długo. Będzie musiał na nowo poukładać sobie pewne rzeczy. Przede wszystkim jednak ten powrót do korzeni będzie próbą odpowiedzi na pytanie, czym jest tak naprawdę życie. Stąd już tylko jeden krok do jego oceny. Wkraczamy na pole sumienia i rozliczeń. Ale „Erratum” to także opowieść o bardzo trudnym pokonywaniu niechęci, złego usposobienia wobec drugiej osoby. Podróż do korzeni, do źródeł, daje możliwość zmiany perspektywy spojrzenia na życie bohatera. Jest jeszcze czas, by nanieść poprawki. To tyle, bo czytelnikom zdradzę wszystko i nie zechcą pójść do kina.
Oprócz nagród na festiwalu gdyńskim „Erratum” zdobyło jeszcze sześć innych. Wymienię tylko Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Salonikach i nagrodę za scenariusz w konkursie debiutów czy Golden Plaque na chicagowskim festiwalu w kategorii nowi reżyserzy. W Gdyni, wbrew oczekiwaniom sporej części krytyków, publiczności i dziennikarzy, nagroda tylko za debiut reżyserski.
Mam niejasne wrażenie, że są festiwale, które mają określone preferencje. Geneza tych preferencji może mieć wiele źródeł. Jeśli chodzi o festiwal w Gdyni...
No właśnie, to dziwne, że twój film owacyjnie przyjmują publiczność, dziennikarze i spora grupa krytyków, natomiast jurorzy sprawiają wrażenie, jakby widzieli coś zupełnie innego.
Byłem niesamowicie szczęśliwy, że „Erratum” dostało nagrodę dziennikarzy.
Uhonorowali oni twój film za „dojrzałe artystycznie i pogłębione psychologicznie ujęcie problematyki egzystencjalnej, zwłaszcza relacji rodzinnych”. Zmiażdżyłeś w ich oczach inne obrazy.
To była wielka radość. Z kolei laur za debiut reżyserski był dla mnie wielkim i osobistym rozczarowaniem. Mam głębokie przeświadczenie, że gdzieś tam zostaliśmy jako ekipa skrzywdzeni. Zauważ, że „Erratum” to film o najniższym budżecie spośród wszystkich zaprezentowanych w Gdyni. Wiedząc o tym, każdy musi mieć świadomość, że przy kręceniu „Erratum” mieliśmy środki ograniczone do minimum. Uważam, że działając pod presją ekonomicznego rygoru, wywiązaliśmy się ze swoich powinności znakomicie. Mniej pieniędzy na produkcję to także praktyczny brak środków na jakąkolwiek promocję i reklamę filmu. Nie wspominając o koneksjach czy branżowych znajomościach. Jako ekipa nie mogliśmy liczyć na to, co dla innych grup i uznanych nazwisk jest po prostu normą. Podsumowując ten wątek, powiem tak: to, co do tej pory „Erratum” wywalczyło, te wszystkie nagrody na festiwalach i przeglądach, zawdzięcza tylko i wyłącznie sobie. I w tym konkretnym kontekście także mam poczucie pewnego niedosytu po gdyńskim festiwalu i werdykcie jury. To, co się wydarzyło, każe mi myśleć, że jest to turniej filmowy próbujący wytyczać pewne trendy. I nic poza nimi nie jest w sferze zainteresowania jurorów.
Co się kryje za tym stwierdzeniem?
To moje przemyślenia. Nie mam jednak zielonego pojęcia, co kryje się u genezy tego zjawiska.
Długo trwały też poszukiwania dystrybutora, który uwierzyłby w „Erratum”.
Po wielogodzinnych rozmowach, przekonywaniach i negocjacjach wreszcie udało się znaleźć dystrybutora. Jest nim Best Film. „Erratum” wejdzie do kin 8 kwietnia. W grę wchodzą tylko kina studyjne. Film będzie miał niewielką dystrybucję i bardzo skromną promocję. Cieszę się jednak ogromnie, że w końcu udało się wszystko dopiąć do końca i zobaczą go widzowie. Po to powstał.
W opinii osób, które już widziały „Erratum”, jest to film, w którym aktorski pazur pokazuje Tomasz Kot. W jednym z wywiadów powiedziałeś rzecz bardzo ciekawą, że wybrałeś Tomka Kota do roli głównej z powodu „jego nieprzebranych pokładów smutku”.
Tak. Podtrzymuję wcześniejszą wypowiedź. Przygotowując się do realizacji filmu, dużo czasu poświęciłem doborowi obsady. Analizowałem, przepytywałem, sprawdzałem wiele możliwości. Jeśli chodzi o aktorów z pokolenia obecnych 30-latków, to powiem szczerze, wcale nie jest dobrze, naprawdę. Mówię o tym, co dany aktor jest w stanie wnieść nowego jakościowo do filmowego projektu. Ważna dla mnie jest prawda, która emanuje z gry aktora, jego zaangażowanie i utożsamienie się z graną postacią. I w moim przekonaniu Tomek Kot wnosi do filmu to wszystko. Ponadto ma w sobie wielką otwartość, empatię i poczucie humoru. Na planie uśmiechał się i żartował praktycznie na okrągło. Jednocześnie gdzieś na dnie, pod tym wszystkim, można znaleźć w nim pokłady permanentnego smutku. W oczach, w wyrazie twarzy jest nuta, która idealnie pasowała mi do tej roli.
Czego życzyć w najbliższych miesiącach oprócz dobrej frekwencji na projekcjach „Erratum”?
Mam kilka rzeczy napisanych pod kątem nowych produkcji. Powracam do nich powoli, bo przestały mi się podobać. Teraz spokojnie chcę się im przyjrzeć. W tym brudnopisie jest także jeden tekst napisany przez mojego kolegę. Ten pomysł wciąga mnie coraz bardziej i jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planami, zajmę się jego realizacją. W głowie mam także pomysł na kolejny film, ale musi się to jeszcze uleżeć.
I za kolejne osiem lat ponownie pogratuluję ci debiutu?
Dwa wyróżnienia za najlepszy debiut to chyba i tak już nadto.