Najważniejszy pozostaje aktor

Mariusz Pilawski od 25 lat gra w teatrze. Niedawno zdał eksternistyczny egzamin reżyserski i zamierza coraz częściej odpowiadać za całe przedstawienie
Rozmowa z Mariuszem Pilawskim*.
Krzysztof Kowalewicz: Czy już kiedy został Pan aktorem myślał o reżyserii? Mariusz Pilawski: Teraz myślę sobie, że gdzieś to we mnie tkwiło przez lata, ale w uśpionej formie. Wybrałem aktorstwo, a nie reżyserię. Chyba moją podstawową cechą jest niecierpliwość. Nie mam natury badacza, dlatego nie pogłębiałem w sposób istotny wiedzy historycznej, a bez tego przecież nie można zdawać na reżyserię. Jednak w 1990 r. zdecydowałem sprawdzić się jako reżyser. Przygotowałem "Umarłych ze Spoon River" wg Edgara Lee Mastersa - spektakl poetycko - muzyczny. Zagrali w nim, niestety już nieżyjący Zbyszek Bielski, Ludwik Benoit, ponadto Staszek Jaskułka, Hanna Bedryńska, Jan W. Poradowski. W następnym roku poszedłem za ciosem i wyreżyserowałem "Męża od biedy albo 100 lat temu w teatrze" Józefa Blizińskiego. Inscenizację ubrałem w sztafaż zabawy "teatr sprzed stu lat" ze wszystkimi tego konsekwencjami. To już był duży 16-osobowy spektakl, który poszedł 50 razy na Małej Scenie Nowego. Niedługo potem w 1992 r. zostałem zwolniony z teatru. Postanowiłem zająć się handlem z powodów czysto ekonomicznych. Syn Piotr miał już trzy lata, chciałem więc polepszyć nasz byt, przynajmniej próbowałem. Zaczynałem od akwizycji. Po roku, dwóch wyspecjalizowałem się w handlu odzieżą roboczą i współpracowałem intensywnie z zakładami pracy. Aktorstwo wciąż mnie jednak pasjonowało i poprzez Teatr Polski w Bydgoszczy wróciłem na sceniczne deski w 2000 r. Nie żałuję tych lat w handlu, bowiem liczne kontakty, doświadczenia, współpraca z ludźmi, rozmowy i negocjacje bardzo mi dziś pomagają w reżyserowaniu i produkowaniu teatralnych spektakli. Jaki jest Pan jako reżyser: oschły czy raczej furiat? - Może uparty. Za najważniejszą uważam pracę z aktorem. Z racji mojej podstawowej profesji aktorzy są mi najbliżsi. Pracuję z nimi wnikliwie, słucham ich i jednocześnie czerpię inspiracje. Jak inicjatywy reżysera jeszcze bez dyplomu przyjmowała dyrekcja i koledzy? - W teatrach z reguły takie pomysły są popierane przez dyrektorów, zwłaszcza kiedy brakuje pieniędzy na wielki spektakl. Wtedy aktor z pomysłem odświeża, dopełnia repertuar. Co do kolegów to było kilku sceptyków, którzy mi odmówili. Jednak większość podjęła współpracę. Dlaczego tyle czasu musiało minąć, żeby zdecydował się Pan zdać formalny egzamin reżyserski? - Czasem człowiek potrzebuje impulsu z zewnątrz. Tak było ze mną. W Nowym dyrektor Jerzy Zelnik pomijał moją osobę. Grywałem, ale mało. Może reżyserzy nie lubili mojej postury dobierając obsady? Ale ja nienawidzę bezczynności, ona zmusiła mnie do działania. Kiedy reżyserowałem w Nowym "Romans z Czechowem", akurat do teatru dotarł komunikat, że jest ogłoszony przez ZASP reżyserski egzamin eksternistyczny. Został zorganizowany po raz pierwszy od trzech lat. Uznałem, że nie ma na co czekać, tylko trzeba się sprawdzić. Niestety, zmieniła się komisja. Niestety? - No tak, wcześniej był to utarty kanon egzaminacyjny, a tu całkiem nowa komisja i trochę nowe zasady. Przewodniczącym został profesor Jan Kulczyński z Akademii Teatralnej w Warszawie. Ponadto w komisji zasiedli m.in. Barbara Osterloff, krytyk i historyk teatru oraz reżyser Andrzej Pawłowski. Warunkiem przystąpienia do konkursu było posiadanie w artystycznym życiorysie minimum czterech większych realizacji teatralnych, z czego przynajmniej jedna musiała być na stałe w repertuarze. Szczegółowo trzeba było opowiedzieć o jednej realizacji. Wybrałem "Fantazego" Juliusza Słowackiego, którego wystawiłem w ruinach Teatru Miejskiego w Gliwicach i powtórzyłem w murach kościoła ewangelickiego w Aleksandrowie Łódzkim. Później był egzamin teoretyczny. Przez ponad godzinę sześć osób zadawało mi przeróżne pytania z filozofii, historii sztuki, malarstwa, muzyki i historii teatru. Żeby zdać, przez kilka miesięcy siedziałem nad książkami. We wtorek bierze Pan udział w konkursie na dyrektora teatru w Tarnowie. Dyplom reżysera to poważna karta przetargowa. - Z pewnością, chociaż w takich konkursach jest duża konkurencja. Jak się nie uda wygrać, nic wielkiego się nie stanie. Jako prezes Stowarzyszenia Komedia Łódzka im. Ludwika Benoit mam w planach produkcję dwóch spektakli, w których zagra sporo aktorów, którzy po rewolucji w Teatrze Nowym są bez etatu. Teraz jest w kim wybierać. Z pewnością chętnie podejmą ze mną współpracę, przynajmniej mam taką nadzieję. * Mariusz Pilawski (ur. 1957) jest absolwentem warszawskiej PWST.W latach 1985-92 i 2003-08 był aktorem Teatru Nowego w Łodzi. Jesienią ubiegłego roku nawiązał współpracę z Teatrem im. L. Solskiego w Tarnowie. Ponadto gra w filmach. Wystąpił w ponad 20 serialach (obecnie można go oglądać w "Na dobre i na złe"). Najwyżej ceni sobie rolę w "Psach" Pasikowskiego oraz "Męskiej sprawie" Fabickiego.
Krzysztof Kowalewicz
Gazeta Wyborcza Łódź
30 czerwca 2008
Portrety
Mariusz Pilawski

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...