Najwspanialszy kabaret

rozmowa z Ryszardem Ronczewskim

Moja siostra Alina i jej mąż Jurek Afanasjew pod koniec lat 50. współpracowali z kabaretem TO TU, który prowadził Wowo Bielicki. W jednym z programów stworzyli odcinek, który nazywał się "Cyrk". To był początek Cyrku Rodziny Afanasjeff. Niedługo potem na zimowych wakacjach w Zakopanem Jurek postanowił stworzyć własny teatr. Zainaugurowaliśmy działalność w naszym sopockim domu z wieżyczką - wspomina aktor.

"Chudy ten człowiek, który z jednej strony jest moim szwagrem, a z drugiej strony ma chude plecy aktora filmowego, był współtwórcą i współzałożycielem naszego chudego interesu" - pisze o Panu Jerzy Afanasjew w "Sezonie kolorowych chmur". Jak powstał ten "chudy interes" - Cyrk Rodziny Afanasjeff?

- Moja siostra Alina i jej mąż Jurek Afanasjew pod koniec lat 50. współpracowali z kabaretem TO TU, który prowadził Wowo Bielicki. W jednym z programów stworzyli odcinek, który nazywał się "Cyrk". To był początek Cyrku Rodziny Afanasjeff. Niedługo potem na zimowych wakacjach w Zakopanem Jurek postanowił stworzyć własny teatr. Zainaugurowaliśmy działalność w naszym sopockim domu z wieżyczką.

Ten dom był natchnieniem.

- Ja w tym czasie mieszkałem w Warszawie. Skończyłem szkołę teatralną i pracowałem w operetce, jednocześnie studiując reżyserię. Jurek przyjechał do mnie i zmusił wręcz, by wracać do Sopotu i robić z nimi teatr. Nie miałem wyjścia. Traf chciał, że jeszcze w szkole teatralnej praktykowałem pantomimę. W naszym Cyrku stałem się więc Pierrotem - mimem. Do trupy dołączył Janusz Hajdun, muzyk, który bywał także aktorem, postać uniwersalna. Prędko doszlusował Józef Fuks, góral ze skrzypkami. W pierwszym programie, "Tralabomba", z 1959 roku, wystąpili Alina, Jurek, Józek, Hajdun i ja.

O czym było to przedstawienie?

- (śmiech). Pamiętam, że był to bardzo szybki spektakl, w którym nieustannie trzeba było się przebierać, zmieniać charakteryzację, wykonywać tysiące różnych rzeczy. Alinka na scenie śpiewa, ja zdzieram jedną maskę, po chwili mażę drugą, ubieram jeden kostium, a po chwili inny, to wybiegam na scenę, to znów z niej zbiegam, a już Jurek się pojawia, a potem Fuks, no i Hajdun, co grał na pianinie, gwizdał i inne rzeczy, które trudno wyrazić słowami, wyczyniał - jak pani widzi, to nie jest do opowiedzenia. Cyrk był teatrem literackim. Jurek wchodził na scenę i tak zaczynał spektakl: "Tutto perdutto golas studento antre arena circa tralabomba oglondare tresura et granda klapa di familia artistica. Nostra casa z cretesem e fnita. Ale ganc pomada sralis margalis ii werendis duptis..."

To najważniejszy czas w Pana życiu?

- To czas, gdy nasze marzenia, najbardziej skryte dążenia artystyczne zamienialiśmy w cyrk. A cyrk to nie jest miejsce, gdzie coś można udawać. Jak się tam, na górze, na drążku pomylisz i spadniesz na piach areny, to jest finita la comedia... Kolejne nasze programy były rozwinięciem tego "cyrkowego namiotu", który istniał w domu przy Felka Dzierżyńskiego. Tam była nasza mama, która grała na fortepianie stare romanse, a i szyła nam kostiumy. Wciąż coś się przygotowywało. Cudowny okres artystycznej beztroski. Czułem się tak, jakbym był w dzieży ciasta, drożdże mnie rozpychały, a ja rosłem i rosłem.

"Toteż wieczorami, gdy w firankach muślinu tańczył swoje wschodnie tańce, słychać było uroczy grzechot jego kości, skrzypienie kręgosłupa, a żarówka wiszącej w pokoju lampy prześwitywała przez jego ciało jak przez cudowny japoński abażur z pergaminu" - pisze o Pana wyczynach Afanasjew.

- W dużym pokoju była nasza scena prób. Jurek nie pisał scenek do poszczególnych programów, ale mówił na przykład: Zatańcz coś. Może coś hiszpańskiego? I ja improwizowałem. A on modelował moje pomysły. A że grzechot gnatów słychać było, to fakt. Byłem wtedy dość szczupłym człowiekiem. On widział we mnie chudego, żarłocznego faceta, który z błyskiem w oku tańczył.

Teatr mieszał się z życiem.

- Na nasze przedstawienia tłumy waliły drzwiami i oknami. Tumult i szarpanie się o miejsce! Wtedy teatry studenckie były odbierane jako antidotum na teatr oficjalny. Byliśmy na topie. Kto nie widział przedstawienia cyrku, ten się w ogóle nie liczył.

Nakręciliście film.

- "Białe zwierzęta" powstawał w Sopocie i na wyspie Wolin. Tam też Alina jako biały Anioł się przechadzała. Ktoś Anioła spostrzegł i do księdza doniósł, że profanacja! Do czego to podobne, żeby anioł łaził po mieście! W Sopocie byliśmy już rozpoznawalni. Kiedy graliśmy w muszli koncertowej na molu, byłem Arlekinem w białej chałatce. Gdy pokazywałem się tak przebrany na ulicy, dzieciaki wołały za mną: Kalipsiak! Bo tacy faceci jak ja, w białych chałatkach, chodzili wtedy po plaży z pudłem lodów calipso.

Kiedy nastąpił kres teatru?

- Kres nastąpił, bo postarzeliśmy się... Jurek zaczął studiować reżyserię, ja zostałem reżyserem powstającej w Gdańsku telewizji, i tak powolutku nasz teatr odpływał w dal zapomnienia. W końcu daliśmy ostatni program - "Dobry wieczór, błaźnie". Nasz cyrk był ucieczką od rzeczywistości. Na finał każdego spektaklu mówiliśmy: Żegnajcie, łódź wasza odpływa na brzegach rzeki czasu! Będziecie spotykali inne spektakle, innych ludzi, przepiękne narodziny albo czyjąś tragiczną śmierć, ale do tych chwil, które tutaj, w tej chwili przeżyliście, już nie ma powrotu, sekunda minęła, to już jest za wami. Oddalacie się, odpływacie w dal czasu, do widzenia, do widzenia, błaźnie".»

Gabriela Pewińska
Polska Dziennik Bałtycki
23 maja 2015

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia

Wodzirej
Marcin Liber
Premiera "Wodzireja" w sobotę (8.03) ...