Nasze historie z Königshütte

To spektakl tworzony pod szczęśliwą gwiazdą. Rzeczywistość zastana staje się dla niego tym samym, czym scenografia dla tej czy innej sceny. Dyskusja o tożsamości Śląska i jego mieszkańców trwa już dość długo. W dodatku dawno przestała być śląską sprawą, zyskując wymiar ogólnopolski.

Spektakl od innych aktów sztuki różni się tym, że ma o jeden wymiar więcej - przestrzeń niedefiniowalną. Rozumiem ją, jako medium nieokreślone, coś w rodzaju perspektywy (to chyba dobra nazwa dla czegoś nie do pojęcia i nie do przewidzenia), w której rozpoczął się prolog Prawybuchu, dzieje się do dziś, a dział będzie się do zawsze. Przestrzeń w teatrze to wyzwanie. Koniec końców to ją, a nie materię trzeba oblec w formę, a w zasadzie formą wypełnić. Tyle spektakl będzie znaczył ile przestrzeni sobie zawłaszczy. Każdej. We wrażliwości widzów przede wszystkim, tyle to po prostu musi. Ale przecież także w społecznym dyskursie - wówczas stanie się ważny, zyska podmiotowość, jako całość stanie się znakiem. Czy jest coś potem? Oczywiście - jeśli ostanie się po takiej próbie, ma szansę stać się kontekstem.

"Miłość w Königshütte" Ingmara Villqista, której premiera odbędzie się w Teatrze Polskim w Bielsku Białej 31 marca, już teraz rozpycha się i wycieka wszystkimi możliwymi kanałami do naszej rzeczywistości. To spektakl tworzony pod szczęśliwą gwiazdą. Rzeczywistość zastana staje się dla niego tym samym, czym scenografia dla tej czy innej sceny. Dyskusja o tożsamości Śląska i jego mieszkańców trwa już dość długo. W dodatku dawno przestała być śląską sprawą, zyskując wymiar ogólnopolski, więc w jakimś sensie ogólnoludzki. To okoliczność wymarzona i jeśli do tego dodać charyzmatyczną osobowość twórcy podniesioną do kwadratu (to na miejscu, skoro ów twórca rzecz napisał i sam ją reżyseruje), każe spodziewać się rzeczy co najmniej ważkiej. Ingmar Villqist ponoć, ja sam z jego ust tego nie słyszałem, odżegnuje się od upolitycznienia swojego spektaklu. Z szelmowskim, błąkającym się na obliczu uśmiechem, oświadcza mi, że to spektakl o miłości. Trudnej, może niemożliwej. Jasne, Panie Villqist, tylko że ja tego nie kupuję. Oboje wiemy, że o tym, czy stanie się również głosem z kontekstem politycznym, nie jego twórcy zadecydują. Powiedzenie rzeczy, które tak długo były tabu już jest aktem pewnej historiozoficznej niesubordynacji, a zatem aktem politycznym. Zwłaszcza wtedy, kiedy ze sceny padają słowa, dodam od razu, że bardzo wiarygodne słowa: "Jestem Polakiem. Ślązakiem!" GUS zrobił swoje - mamy teraz czas, w którym wszelkie tego typu deklaracje znaczą więcej niż wygłaszający je zamierzył. Rozpocznie się dyskusja, medialna i towarzyska. Odezwą się głosy zachwytu, ale i wrogie. Stanie się to, o czym reżyser i aktorzy mogą tylko zamarzyć - spektakl wyleje się z teatru, pójdzie w świat i zacznie swoje życie na dużo większej scenie. Tak, zyska podmiotowość i bardzo prawdopodobne, że stanie się znakiem.

Kiedy od dłuższego czasu zainteresowany żywo tym wszystkim, co dzieje się na Śląsku ostatnio, przypatrywałem się narastającym sporom i coraz żarliwszej (możliwe, że to już teraz eufemizm) dyspucie, przekonywałem się coraz bardziej, że jakiś kaleki to dyskurs, skoro póki co brakuje mu naprawdę istotnych zjawisk w kulturze. Owszem, gdzieś w międzyczasie pojawiła się "Piąta strona świata" Kazimierza Kutza - teatralny światek podaje sobie z ust do ust wiadomość, że będzie ją robił na scenie w Wyspiańskim Robert Talarczyk - ale słowo zapisane to jednakowoż jeszcze nie to samo, co krzyk z dech teatru. A ze sceny Polskiego rozlegnie się krzyk. Będą i szepty, ale zadecyduje rezonans, który pozostanie.

Atmosfera wokół spektaklu jest gęsta od treści i emocji. Na miły Bóg, czułem to wczoraj w Bielsku tak silnie, że aż zazdroszczę tym, którzy się w niej pławią. Tak, to szarpie nerwy, to czasem aż boli, ale to jest to Piękno, które się spija z każdego słowa wiedząc, że rzadko ma się ku temu okazję. Wy, którzy nie wierzycie, chcecie próbki? Wszedłem do sekretariatu dyrektora Talarczyka, a tam absolutnie cudowna Grażyna Bułka dyktuje jakiś fragment dialogu Literackiemu, Januszowi Legoniowi. Słucham jednym uchem i nagle tężeję. Dyktując, zaczyna szlochać, za chwilę płacze. Nie wytrzymałem i pytam. - Zdarza mi się to często, przy wielu fragmentach. Czegoś takiego nie doświadczyłam jeszcze. Ale to wszystko jest takie prawdziwe. Urodziłam się w Świętochłowicach, blisko tego obozu. Znam to wszystko z opowiadań matki.

Wtedy, jak zawsze w takich wypadkach, kamera nie była włączona. Przepadło. Zostało to czekanie Spektakl zobaczę nazajutrz po premierze. Z premedytacją. Niech się aktorzy odbiją od desek. Niech się rozgoszczą najpierw na scenie i przygotują do długiego lotu. "Miłość w Königshütte" rozpocznie swoją artystyczną podróż.

Na koniec inna dygresja. Wyszliśmy zrobić kilka ujęć budynku teatru. Kamera przyciąga uwagę. Także przechodzącego bardzo już wiekowego mężczyzny, który przystaje i pyta:

- Co filmujecie?

- Teatr

- A po co sam teatr?

- Za dwa dni macie tu premierę. "Miłość w Königshütte"

- W Königshütte?

- Tak. Tak się dawniej nazywał Chorzów.

- A, Chorzów! Znam, pamiętam dobrze a wie pan skąd?

- Skąd?

- Z wojska! A wie pan gdzie służyłem?

- Nie.

- W kopalni. W 1952.

Miał na imię Korneliusz. Spytałem, czy mogę go zacytować. Przytaczam to na wypadek, gdyby ktoś się pytał, dlaczego w Bielsku Białej. Po to, żeby przekonać Was, że spektakl jeszcze przed premierą grany jest w alternatywnej przestrzeni ludzkich losów, że słowa które padną były i są wypowiadane setki razy. Po to, aby stwierdzić, że sztuka Villqista ma wszelkie szanse jednym skokiem złamać tradycyjny podział na widza i aktora w sposób spektakularny. Na widowni zasiądą w najbliższych miesiącach setki osób, które na scenie zobaczą siebie i swoich bliskich. My widzowie i Oni aktorzy? Nie w tym wypadku, nie na Śląsku i nie u Villqista.

Dariusz Jezierski
DarjezWordpress
31 marca 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia