Never ending story
"Kartoteka" - reż: Michał Zadara - Teatr Współczesny we WrocławiuRóżewiczowska "Kartoteka" w reżyserii Michała Zadary to absolutnie odpowiednia metafora współczesności. Nikt tu nikogo nie słucha, bohaterowie strzelają do siebie z wyimaginowanej broni niczym w wirtualnej rzeczywistości, miotają się w powodzi marazmu i niby chcieliby coś zrobić, ale jednak nie warto. Wszystko jest bez sensu, skoro nawet główny bohater jest nikim. A może wszystkim po trochu
Przestrzeń sceniczna zorganizowana została w sposób o tyleż oryginalny, co niezbyt dla widzów wygodny. Oglądający siedzą na znajdujących się po obu stronach sali wysokich i momentami dziwnie chybotliwych platformach, aktorzy zaś poruszają się pod, nad, a nawet pomiędzy nimi. Ruch postaci sprawia wrażenie kontrolowanego chaosu, nadmiar słowa i dźwięku atakuje z zaskakującą intensywnością.
Narracyjne didaskalia Różewicza są monotonnie recytowane przez postaci. Nie ma wyraźnego podziału na widownię i scenę – zostajemy zatem wrzuceni w sam środek „dziania się”. Aktorzy przyjmują pozę nieprzejmowania się obecnością widza, chwilami jawnie go lekceważąc.
Unikatowość dramatu, w którym Bohater o wielu imionach tkwi po uszy w powojennej traumie i nie ma siły podjąć żadnej aktywności (choć przecież tego wymaga formuła teatru i przedstawienia) ożywa w spektaklu jako niekończąca się opowieść szaleńca, a może koszmarny sen, z którego bardzo chcielibyśmy się obudzić. Kwestie Bohatera wypowiada zresztą wielu bardzo dobrych aktorów, m.in. Jan Peszek, Piotr Łukaszczyk, Tomasz Cymerman. Wokół niego miota się wiele innych, nie zawsze nazwanych, ulotnych postaci, niczym natrętne widma przeszłości.
Spektakl ma granice bardzo płynne – momentami wydaje się, że można by wejść i wyjść z sali w dowolnej chwili – bez szkody dla onirycznej, męczącej psychicznie historii. Tekst dramatu został poszatkowany na fragmenty wypowiadane niekiedy co najmniej kilkakrotnie – powtórzenie zaś osłabia nieco ich pierwotny wydźwięk. Chór głosów mieszających się i ścigających przybiera raz po raz postać bełkotu, w którym ginie konkret. W finałowej scenie przedstawienia Bohater (tym razem jest nim Tomasz Cymerman) wykrzykuje do mikrofonu swój quasi-życiorys, który staje się wrzaskiem rozczarowania i rozpaczy.
Tekst Różewicza potrafi – na szczęście – bronić się sam i nie szkodzą mu mocno drażniące gimnastyczne akrobacje czy szalone stroboskopowe światła. Absurdalny humor ujawnia się zwłaszcza w scenach rozmów Bohatera z rodzicami czy dziennikarzem. Kilkakrotnie aktorzy posiłkują się tekstem pisanym, co sprawia, że spektakl przybiera postać teatralnej próby, nieustającej „work in progress”.
Zwraca uwagę rytmiczność przedstawienia, jego wewnętrzny puls oparty przede wszystkim na powtórzeniu. Mocny ruch, gest czy emocja przetworzone na różne sposoby powracają już słabsze, ułomne, zubożone (jak przewracanie kolorowych segregatorów czy opadanie aktorów na materac z dzikim piskiem). Aktorzy grają razem, a jednak osobno – spotykają się jakby mimochodem, badając własne reakcje. Wydaje się, że zaskakują siebie nawzajem nagłą zmianą ruchu czy niespodziewanym wkroczeniem w przestrzeń widowni. Role nie mają wyraźnych granic – Bohaterem się nie jest, Bohaterem się bywa.
Widz „Kartoteki” Zadary musi być przez cały czas trzeźwy, uważny, gotowy na „ataki” ze strony aktorów. Nie może jednak zapominać, że jest ciągle gościem, postacią zewnętrzną względem scenicznego świata. Pełne zanurzenie w ów szalenie groteskowy świat grozi bowiem zachwianiem psychicznej równowagi. A przynajmniej solidnym zawrotem głowy.