Niczego nie muszę
z Jerzym Stuhrem rozmawiają Bartek Dobroch i Przemysław Wilczyński.Agnieszka Holland napisała mi: "Zobaczysz, że znowu będziesz twórczo najlepszy. Jeszcze ta choroba dobrze ci zrobi". - mówi Jerzy Stuhr.
BARTEK DOBROCH, PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Pisze Pan piórem, w zeszycie...
JERZY STUHR: - Pisałem, bo właśnie oddałem ostatni fragment. W zeszycie, bo kiedy zaczynałem, miało być tylko dla mnie. Realizowałem to, co mi w tym zeszycie napisała w czasie choroby córka: żebym się czymś zajął. Nawet na początku tego pamiętnika gdzieś stoi, że piszę piórem, żeby mnie żadne Wydawnictwo Literackie ani Znak nie skłoniło do wydania.
Skłoniło. "Pamiętnik..." wyjdzie nakładem Wydawnictwa Literackiego...
...którego pracownice - wspaniałe, skrupulatne panie - nie mogą nieraz tego mojego zeszytu rozczytać.
I dzwonią, żeby dopytać?
- Piszą. Wysyłają fragment z wykropkowaną częścią. Zaglądam do zeszytu, ale często sam siebie nie potrafię rozszyfrować.
Dlaczego zgodził się Pan na wydanie pamiętnika?
- Bo zobaczyłem, że jestem teraz publiczności potrzebny do czegoś więcej niż rozśmieszanie, dawanie refleksji, wzruszanie. Dzwoni lekarz: "Panie Jerzy, mamy pacjenta, dwadzieścia parę lat i nie chce żyć, niech mu pan coś powie przez telefon". Albo lekarka: "Oni czytają pana wywiady, podkreślają fragmenty". Do tego przychodzi codziennie po paręnaście maili, sms-ów. Ludzie w miejscach publicznych mówią: "Nie chcę głośno, do pana tylko powiem: mam ten problem" albo: "Moja żona zmaga się z tym od 12 lat". Słyszę to i myślę: "Co też mi się przytrafiło, że ja w jakiś inny niż tylko błaznowanie sposób mogę być ludziom potrzebny".
Pamiętnik ma też zamknąć temat choroby.
- Książka będzie wyraźną cezurą. Odtąd będę mówił: "Odsyłam do publikacji". Żeby to była, jak mówił Mazowiecki, gruba kreska.
Bo pytania o nowotwór już męczą?
- Męczą, choć jednak w ramach tego, jak się moje życie potoczyło i jaki zawód sobie wybrałem. W tej konkretnej sytuacji mam poczucie sterowalności, bo to ode mnie przecież zależy, czy wejdę w tę, czy inną rozmowę.
Tabloidy nie potrzebują rozmowy, by coś o Panu napisać...
- No i kombinują. Układają coś z różnych fragmentów, snują domysły. Jak czytam ten swój pamiętnik, widzę, że mnie to na różnych etapach drażniło. Ten zgiełk niekontrolowany, sytuacje, w których robią z tobą, co chcą. Kto to czyta, nie wiem. Taka jest chyba natura ludzka. Ten voyeryzm, wścibstwo. Żeby się od kogoś odbić, żeby "jemu było jeszcze gorzej, bo mnie jest wtedy lepiej". Po to przecież są te gazety.
Zrobili ze mnie dyżurnego chorego kraju, tak jak jest dyżurny lekarz. A teraz, kiedy uwierzyłem... Przepraszam, ciągle się poprawiam na ostrożniejsze sformułowania. No więc teraz, kiedy zaczynam wierzyć, że wracam do zdrowia, to dla higieny psychicznej muszę ten temat z siebie wyrzucić.
Tak jak się wyrzuca role?
- Tak, bo by człowiek zwariował, gdyby trzymał nieustannie w umyśle Porfirego Pietrowicza. Wyrzucam więc, czyszczę, resetuję, jak mówią moi studenci. To dlatego mam problemy ze wznowieniami. Teraz czeka mnie np. powrót do Czechowa. Tak pilnowałem w czasie choroby, żeby ten Czechow ze mnie nie wyszedł. Robiłem w szpitalu ćwiczenia i powtarzałem tekst. Nie masz co robić, leżysz godzinami...
A wracając do choroby: pytania jej dotyczące zaczynają się powtarzać. A jak się powtarzają, to człowiek zaczyna wpadać w manierę.
Zaczyna się granie?
- Tak, udawanie. W telewizji sobie pozwoliłem na wiele, a potem się zorientowałem, że gadałem ciągle to samo. Po co? Choć, z drugiej strony, jak to się rozłoży na różne programy, to może do każdego trafi inny? Tak czy inaczej, trzeba sobie wreszcie powiedzieć stop. Mieć parcie na pójście w innym kierunku. To jest moja siła.
W poprzedniej książce, zatytułowanej "Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce", pisał Pan o wyższości literatury nad filmem. O tym, że pisanie daje wolność.
- Ja się, proszę panów, pomyliłem z powołaniem. Bo jest tak. Całe życie idziesz do wolności, nie dochodzisz do niej nigdy, ale dążysz. No i wybierasz sobie zawód, który ma ci w tym pomóc. Przy tym ryzykujesz, wybór zawodu aktora to jest ogromne ryzyko. Widać po tych matkach, które lamentują: "Jezus, czemu ta moja córka na aktorkę poszła!". Teraz widzę, że mają w pewnym sensie rację, że z wszystkich zajęć pisanie to jest jednak najlepsza ścieżka wolnościowa. Masz kartkę, nikt ci nie przeszkodzi, nie przerwie, to jest twoja myśl. Tak, pisanie daje wolność.
A reżyseria? Daje większą wolność niż aktorstwo?
- Wiedzą panowie, jak powstał zawód reżysera? Stało dwóch aktorów na scenie, jeden powiedział do drugiego: "Ty, zejdź no z tej sceny i zobacz, czy ja stoję na środku". Tak to było według popularnego w naszym środowisku dowcipu, i tak było rzeczywiście w XIX w., potem dopiero reżyserzy stali się demiurgami. Już nie tylko sceny, ale życia kulturalnego.
Dla mnie reżyseria jest, nawet nobilitując ten zawód, zawodem dla ustawiaczy scen. Choć oczywiście to jest jakaś przygoda intelektualna. Układam widowisko, film, żeby coś ludziom przekazać, nawet uzewnętrznić. Ale kudy temu uzewnętrznieniu do uzewnętrznienia w zawodzie aktora!
Co w filmie najbardziej odbiera wolność? Komercja?
- Film to jest podła rzecz, zbyt dużo zależy od forsy. Niby wszędzie tak jest, ale w filmie zwłaszcza. I jeszcze jesteś tak ordynarnie ograniczony czasem, bo operator mówi: "Panie reżyserze, jeszcze 10 minut, bo już ekspozycji nie ma za chwilę".
Wydawnictwa też potrafią naciskać...
- Wiedzą, że dobrze tego Stuhra przycisnąć przed wakacjami, żeby zdążył audiobooka nagrać, bo przecież ludzie wyjeżdżają, to będą czytać albo słuchać. To są prawa rynku. No i temat jest gorący, nośny. Ja się na to zgadzam, bo wiem, że lepiej trafić do ludzi, zanim o tej historii zapomną.
Pisarze więc też podlegają rynkowi. Podpisują nawet kontrakty na napisanie kilku książek w takim a takim terminie...
- Ja bym tak nie potrafił, ale to kwestia cech osobowych, nie wolności artystycznej. Być może komuś to daje większą mobilizację? Ja całe dzieciństwo wspominam jako czas borykania się z problemami finansowymi. I te wypowiadane przez rodziców słowa klucze: zaliczka i chwilówka. Zaliczka była na dłużej, chwilówkę dawali 20. danego miesiąca, by wystarczyło do pierwszego. Całe dzieciństwo: "Brać chwilówkę czy nie brać?". No więc ja sobie powiedziałem: "Boże, jeśli pozwolisz, żeby mi coś w życiu wyszło, to ja nigdy niczego od nikogo nie pożyczę". I to mi zostało. Wolę nie zjeść, niż pożyczyć. Tak mi się zresztą życie szczęśliwie ułożyło, że nie muszę. A ile razy w wydawnictwie mi wciskali zaliczkę. Nie wziąłem, broniłem się rękami i nogami. "A jak umrę? - myślałem sobie - To co, ta biedna żona będzie musiała potem zwracać?".
Co Pana mobilizowało do pisania pamiętnika?
- Moje pisanie zawsze było przerywnikiem w życiu. Nie byłem jak Tomasz Mann albo Hemingway, że idę do pracy na 7.00. Ja po prostu nie miałem nic do roboty. Tak jak teraz: nie idę na próbę, nie dzwoni tysiąc telefonów, nie wiozą mnie taksówką na plan, no to co robić? Z pamiętnikiem różnie bywało: czasami siedziałem trzy dni i nic. No to moi bliscy patrzyli i mówili: "Oho, żeby tata nam w depresję nie popadł". A ja siedzę, w głowie mi buzuje, układam tekst. I po tych trzech dniach biorę zeszyt i bluzg w godzinę!
Napisałem kilka dni temu w pamiętniku, że pisanie uczy cierpliwości. Zawsze byłem niecierpliwy, rozpierała mnie energia, buzowałem. I nagle, mając ponad 60 lat, uczysz się cierpliwości.
Bo trzeba czekać na wyniki, diagnozy, orzeczenia?
- I nikt niczego nie powie. "Panie doktorze, proszę mi powiedzieć: czy ja w maju...". "Zobaczymy, panie Jerzy, zobaczymy". "A kiedy koniec?". "Nigdy!" - tak by pewnie najchętniej powiedzieli.
Choroba jest w pewnym sensie zatrzymaniem czasu. Pisanie też wymaga jakiegoś zatrzymania?
- Ja to nazywam "innym rodzajem skupienia". Jako aktor i reżyser też przecież potrzebuję momentów, kiedy jestem piekielnie skupiony. I wtedy mogą walić koło mnie pioruny, ja nic nie widzę i nie słyszę. A tutaj trzeba ciszy, umiejętności bycia z sobą, ze swoimi myślami. "Myśli chodzą po głowie / mówi wyrażenie potoczne / wyrażenie potoczne / przecenia ruch myśli / większość z nich / stoi nieruchomo" - pisał Zbigniew Herbert. No więc nauczyłem się tego innego rodzaju skupienia. Powiem więcej: polubiłem je.
A pisanie Pan polubił?
- O tak, bardzo. Jestem bogiem, powołuję do życia tę, tamtej każę pokochać tamtego, a zdradzić jeszcze innego. Nie mówię teraz akurat o książkach, ale o pisaniu scenariuszy. Choć oczywiście są one tylko substytutem pisarskich marzeń, bo scenariusz w formie zaledwie prymitywnej oddaje to, co ma się wydarzyć. Są nawet twórcy, którzy nie piszą nic. Taki Fellini na przykład. Narysował "Casanovę" i już zrobił film!
Są też twórcy - jak Woody Allen - którzy głównie piszą swoje filmy.
- Tak, choć jak się przyjrzeć niektórym jego scenom - zwłaszcza tym, w których sam gra - to widać, że on się specjalnie nimi nie przejmuje. Czasami sobie z żoną jakiś jego film oglądamy, a ja mówię: "Basia, tę scenę to w dwie godziny pyknęli". W jednym planie, w jednym świetle.
Panowie wiedzą, co to znaczy przestawić światło? To jest pół dnia! Jakby tak się chcieć przyłożyć do niektórych scen, to by trzeba jednej poświęcić cały dzień. Weźmy za przykład film, który teraz kręcę we Włoszech. "Maestro - mówi mi producent - w tym dniu to zrobimy tę scenę, tę i jeszcze tę". "Trzy sceny?" - pytam. No pewnie, że można, ale jak się chcesz przyłożyć, zaczekać na aktora...
Zaczekać?
- Zaczekać na jego zmęczenie. Przy jedenastym, dwunastym dublu mówisz: "Jeszcze raz, jeszcze raz, i jeszcze". On już ledwo stoi, a tobie o to zmęczenie właśnie chodzi, żeby mu "puściły" mięśnie, to wtedy lepiej zagra. No i to się często zderza z realiami: przychodzi kierownik produkcji i mówi, że ekipa już na nadgodzinach leci. "Ile metrów ekranowych dzisiaj robimy?" - pytam we Włoszech. Odpowiadają, że pięć. A w artystycznym filmie byłyby dwa...
Ale o czym to myśmy mówili?
O wolności.
- No właśnie. Ale tęsknota za wolnością to nie wszystko. Jest jeszcze poczucie staranności, które nie pozwala wypuścić czegoś, co nie jest zrobione tak, jak by się chciało. Ja to poczucie mam. Choć zdarzało mi się przyjść do domu i powiedzieć: "Dałem tyłka". Jak ja do dzisiaj żałuję jednej sceny! Opowiedzieć?
Nalegamy.
- Kręcę na Rynku "Spis cudzołożnic". Idę ze Szwedem, coś pod Sukiennicami sobie gadamy, jest przygotowana na noc kwiaciarka. Mamy nakręcić scenę (nie było jej u Jerzego Pilcha), że my sobie po tym Rynku idziemy, i ja nagle, zapowiadając Szwedowi hejnał, mówię: "Stop! Listen!". A hejnalista nagle zaczyna grać jakieś głupoty zamiast hejnału. Szwed na to: "Beautiful!". A kwiaciarka - taka wiedźma jak z "Makbeta" - mówi: "Napity jest, bo Piotrek tam u niego jest, to się napili i gro". Ta scena miała być pierwszą, która pokaże, że rzeczywistość odjeżdża od bohaterów.
Wiecie panowie, co to znaczy w nocy oświetlić Rynek? Trzy dni stawiali światło. Na dachach montowali. I nagle w połowie tej sceny, o północy zaczyna mi padać śnieg! Tak nawala, że mówię: "Przerywamy na chwilę". Czekamy, mija pierwsza, widzę, że ja już tego nie zmontuję. Bo co: pierwsza część sceny bez śniegu, a druga ze śniegiem? Są tacy, co by się tym nie przejęli... I to jest właśnie film: niech wyjdzie 60 proc. tego, co ci się w głowie kręci, to bądź szczęśliwy i na Mszę dawaj!
A wracając do pisania, jeśli to coś, co ci się w głowie kręci, potrafisz zapisać w 100 proc., to jest właśnie to więcej wolności.
Skoro tak, to dlaczego - jak sam Pan pisze w "Sercowej chorobie..." - ostatnim długim tekstem przez Pana napisanym była praca magisterska w 1970 r.?
- Nie było czasu: godziny spędzone na planie, wyjazdy... Tę wolność odkryłem dopiero po pierwszej chorobie, pisząc pierwszą książkę.
Jest w Panu taka ambicja, by być artystą totalnym, który i zagra, i wyreżyseruje, i napisze?
- Dzwoni pani z telewizji: "Chcemy o panu zrobić film: Jerzy Stuhr - człowiek renesansu". Tak im się człowiek renesansu skojarzył: artysta, który potrafi się zmierzyć ze wszystkim.
Nie, nie ma we mnie takich tęsknot: po prostu ciągle walę ten sam monolog, przez całe życie. Tylko nieustannie myślę: "O, ta wypowiedź to by się nadała na film, a tamta historia na sztukę, a to by trzeba napisać". Ważna jest forma, to ona sprawia, że stajemy się artystami.
Czasem są tematy, o których dłużej myślę, niż je robię. Przed napisaniem "Tygodnia z życia mężczyzny" łaziłem, myślałem, czy ja mogę tak spsiać mojego bohatera, tak go zdegradować, tak się przy tym obnażyć? Potem mówię: "Dobra, robię". Tylko w jakiej formie? Całe życie jego pokazać? I nagle pojawia się myśl, że to może być tydzień. Wtedy wystarczy tylko usiąść i to nasmarować.
Pomysł na "Tydzień z życia mężczyzny" może się kojarzyć z filmem "Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna" koreańskiego reżysera Kim Ki-duka, w którym życie mężczyzny przedstawił w cyklu czterech pór roku. Ten sam reżyser został w zeszłym roku nagrodzony w Cannes za autobiograficzny dokument "Arirang", w którym pokazał swoje załamanie po tym, jak aktorka o mały włos nie przypłaciła roli w jego filmie życiem. Nie było w Panu pokusy, żeby swoją chorobę, cierpienie też wystawić przed kamerą?
- Ależ ja je wystawiam, tyle że - jak mówię - na własnych warunkach. Czasem się nawet tym bawię. Na przykład gdy mówiłem o swojej chorobie, nie do końca informowałem, co mi właściwie jest. Tabloidy pisały, że to krtań. Porównywały mnie z Michaelem Douglasem. Chciałem, żeby nie wszystko było do końca odkryte. Na pełną wiwisekcję, taką dokumentalną, nigdy bym się nie zgodził.
Co innego, gdyby to była forma artystyczna. Gdybym taką znalazł, to czemu nie?
Niektórzy aktorzy posunęli się daleko w wystawieniu swojego cierpienia, nawet jeżeli było to artystyczną kreacją. W "Istnieniu" Marcina Koszałki, paradokumencie o umieraniu, Jerzy Nowak zagrał siebie jako osobę rzekomo śmiertelnie chorą.
- Znam Nowaka od lat, odkąd przyszedłem do Starego Teatru. Znam też jego pogląd na życie. To, co przeżył - a otarł się kilka razy o śmierć - a także to, jakie ma libertyńskie wręcz poglądy, to wszystko zgadza mi się z jego decyzją, by w takim dokumencie wystąpić.
Pan by się tak sfilmować nie dał?
- Boże uchowaj. Jak wspominam eksperymenty Marcina Koszałki, np. film dokumentalny z jego rodzicami w roli głównej...
Choć lubię go i cenię. Świetny operator. Kiedyś się zastanawiałem, czy go nie zatrudnić, tylko mi scenografowie zaczęli jęczeć, że strasznie upierdliwy.
Czy doświadczenie cierpienia powiększa doświadczenie twórcze?
- No pewnie! Agnieszka Holland napisała mi parę miesięcy temu: "Zobaczysz, że znowu będziesz twórczo najlepszy". Bo ona kochała mój film "Historie miłosne", pierwszy po poprzedniej chorobie. No i mówi: "Jeszcze ta choroba dobrze ci zrobi".
Kiedy umawialiśmy się na wywiad, napisał Pan w mailu, że chętniej niż o walce z chorobą porozmawia o planach artystycznych. Coś się na tym polu zmieniło?
- Dawniej to ja szukałem: "Dajcie mi to zagrać, a to chcę wyreżyserować". Teraz czekam. Przyjdzie, nie przyjdzie. Na szczęście przychodzą propozycje. Przebieram. Nic nie muszę. Zgłaszają się Włosi. Mówię, no nie, historyczny film? Ludzie, ja nigdy nie grałem w historycznym filmie. Mam sceny z papieżem Piusem IX grać?
Ma już Pan przecież doświadczenie w scenach z papieżem po "Habemus Papam".
- Ale to z takim, co nie chciał być papieżem. A tu z papieżem Piusem IX mam sceny, omalże nie z Garibaldim. To od razu się myśli inaczej. Role w innych językach są osobnym kryterium. Czy twój akcent będzie uzasadniony w tym filmie? Bo jak nie, to nie przyjmę nigdy.
Pan jest już sprawdzonym aktorem we Włoszech.
- Słychać jednak, że jestem cudzoziemcem. Zawsze będzie słychać. Nie ma siły ludzkiej.
U Morettiego zagrał Pan jednak Polaka.
- Bo tak chciał. Rajski to miał być obcokrajowiec, tak jak Navarro Vals był Hiszpanem i było słychać, że to jest Hiszpan, mimo że perfekt mówił po włosku, tysiąc razy lepiej ode mnie, bo hiszpański i włoski to ta sama grupa językowa. Jeżeli rola uzasadnia, to dopiero zaczynam o tym myśleć. Tutaj gram generała zakonu jezuitów, Holendro-Niemco-Belga. Świetna rola, oczywiście negatywny typ, papieżem kręci jak chce, politycznie manewruje. Siedzi cały czas w bibliotece w klasztorze w Rzymie, gdzie jest rezydentem. W filmie są sceny bitwy, akcje terrorystyczne, wysadzanie budynków w powietrze, a ja siedzę jak ta pszczoła w ulu i dyryguję. Trzeba lepszej roli? Przy obecnych moich warunkach?
A polskie propozycje?
- Świetna sztuka, grana już w Teatrze Narodowym, ostatnia rola Zbyszka Zapasiewicza, teraz Janek Englert mi zaproponował, żeby zagrać - "Żar" Sándora Máraiego.
To dopiero autor tragiczny!
- Czasem mi aż ciężko przez niego przebrnąć. I ta sztuka taka mroczna, niedopowiedziana, jak sztuki Pintera. Bardzo mi się kojarzy z Pinterem, z którym miałem okazję pracować.
Do tego długo oczekiwany występ w Teatrze Telewizji na żywo.
- 5 lipca mam zagrać na scenie u Krystyny Jandy. Jeżeli będę grał przez wakacje w teatrze, a do tego potrenuję, pogram w tenisa - wszystkiego tego mi dzisiaj nie wolno - to 3 września zagram na żywo dla całej Polski. Ten występ jest dla mnie ważny, bo to będzie również przedstawienie dla nieco innego widza. Tego, który patrzy na ekran, jest podłączony pod kroplówkę i mówi: "Kurde, wrócił, udało mu się, może mnie też się uda!". I powiem panom, że dla tej widowni ja bym chciał zagrać, żeby im pokazać: "Ludzie, można!".
Po zawale leżałem w sanatorium w Rabce, kilka kilometrów dalej mam dom, tam spędzam wakacje. Pół kilometra obok jest kort, na którym grałem już po wszystkim. Lekarze mówili pacjentom: "Panie, pan tu mówi, że nie może ruszyć ręką, idź pan, zobacz, jak Stuhr gra o pierwszej w tenisa. On tu umierał u nas". I ci goście w pidżamach do parku przychodzili.
Lekarze nie zawsze dają tę siłę i energię. "Dlaczego pan mnie tu jeszcze trzyma" - pyta się np. pacjent. I słyszy: "Statystyka: w takich przypadkach jak pański 70 proc. umiera". Myślę sobie wtedy: "A gdzie jest, kurwa, te 30 procent? Może ja jestem w tych trzydziestu?!". Każdy patrzy ze swojej perspektywy, a ty musisz wybrać. To ty jesteś panem swojej choroby. Mam taką naturę, jedna czwarta krwi austriackiej robi swoje: przytaknę, ale plan sobie ułożę swój.
Napisał Pan scenariusz...
- ...który wydrukował październikowy "Dialog". Ale nie dadzą mi go zrealizować.
Dlaczego?
- Mogę tylko snuć domysły. Poruszam zresztą ten wątek w pamiętniku, bo uważam, że jeżeli piszę osobiście, to mam też prawo do goryczy. Po tylu latach oddania, dzisiaj w biuletynie Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej są odnotowane moje urodziny: ogromna laurka. Ale ja wiem, po co jest ta laurka - dwukrotnie odmówiono mi funduszy na film. Podejrzewam pewien polityczny strach przed tym scenariuszem. Jak ktoś się autoironicznie ślizga po sprawach narodu i najnowszej historii Polski, to jeśli czyta to urzędnik - a urzędnicy mieli inne kryteria lektury zawsze: i za komuny, i teraz - to myśli sobie: "Dam mu trzy miliony, zaraz przylecą jacyś faceci z PiS-u i powiedzą, że publiczna kasa idzie na antypolskie produkcje". No i ten urzędnik jest ostrożny, bo rządy się przecież zmieniają. A w tym filmie są np. sceny na temat polskiego antysemityzmu, w dodatku śmieszne. My zaś w naszym życiu społecznym jesteśmy już przygotowani, by z pewnymi trudnymi momentami naszej historii mierzyć się na poważnie, ale na śmiesznie - jeszcze nie.
Siedzę kiedyś na obiedzie z Benignim. "Roberto - mówię - jak ja ci zazdroszczę, ja nie mógłbym zrobić w Polsce komedii o obozie koncentracyjnym". On na to: "A gdzie ty mieszkasz, Jerzy? W Krakowie? No to co się dziwisz?".
We Włoszech "Życie jest piękne" nawet specjalnie nie szokowało.
- Proszę sobie wyobrazić, że ja robię taką scenę. Siedzi w obozie ojciec z synkiem. I ten mały mówi: "Tato, ale Lodovico mówi, że z Giuseppe zrobili guziki". W tym moim scenariuszu do tego klimatu się lekko zbliżyłem - może dlatego odmówili?
Nie mamy poczucia humoru?
- Mamy, ale nie na własny temat. Bliżsi są mi pod tym względem Czesi. Jak genealodzy odkryli, skąd pochodził mój dziadek, okazało się, że to czesko-austriacka wieś, okolice Mikołowa. To ja już teraz wiem - pomyślałem - dlaczego Szwejka tak dobrze zagrałem.
Pisał Pan już scenariusze, książkę będącą rodzinną historią, rozrachunek ze swoim życiem artystycznym, teraz pamiętnik z okresu choroby. Nie miał Pan pokusy, by się poważyć na fikcję i napisać powieść?
- Boję się jakoś, cholera.
Że powiedzą: wybitny artysta, aktor, ale słabszy pisarz?
- To już akurat mnie spotkało. Pisarze traktują mnie lekceważąco.
Żadnych komplementów?
- Od Wisławy Szymborskiej tylko.
Tylko?
- Pani Wisława przysłała mi laurkę, że czytała "Historie rodzinne" i gratuluje. Ale generalnie moje książki są przemilczane. Kiedy historię rodzinną napisze pisarz, pani Ronikierowa na przykład, to i Nike dostanie, kiedy zrobi to aktor, mówią, że pewnie dla popularności.
Myśli Pan, że pokutuje podejście do ludzi X muzy, jak z początków XX w., że to ta niższa sztuka, tylko dobra rozrywka?
- Moja babcia mówiła: "Jurku, jaki ty powinieneś być szczęśliwy, że teraz aktorów tak poważają i że wywiady z wami robią. Przecież jak obok mnie na ulicy Lubicz aktorka przechodziła, tośmy się tak otrzepywali". Nie ma więc co narzekać: awans społeczny i tak jest niesamowity.
Czy wśród polskich współczesnych powieści widzi Pan dobre filmowe materiały, jak "Spis cudzołożnic" chociażby?
- Nie. Czytam z obowiązku właściwie. Nie umiałbym zrobić z prozy pani Tokarczuk filmu. Ale gdyby mi dali wieeelkie pieniądze, kolosalne, Hollywood, to z powieści pana Barta "Rien ne va plus" zrobiłbym film, bo ja uwielbiam tę książkę. To historia Polski z punktu widzenia przenoszonego z miejsca na miejsce obrazu.
Inni kandydaci?
- Powieść Kuczoka. Jedna z najlepszych, jakie zostały ostatnio napisane. Mówię o książce napisanej góralszczyzną, której akcja toczy się w Bukowinie...
"Spiski".
- Gdy ją przeczytałem, napisałem do wydawnictwa, że chcę nagrać audiobooka. Bo ja gwarę góralską znam, mieszkam tam obok nich 30 lat już, mam na to ucho. Ludzie by umierali ze śmiechu. W wydawnictwie się ucieszyli, tylko finansowo nie dali rady. Kuczoka bym zrobił. Czuję ten humor. Oczywiście, gdybym to zrobił, górale podpaliliby mi dom, takie istnieje ryzyko. Mówiliby: "To bym mu kurwa spolił, jak łon tak ło nas godo, Zid jeden".
A ta ziemia jest filmowo jałowa. Poza "Janosikiem" Agnieszki Holland sprzed paru lat nic w tamtej scenerii prawie nie powstaje.
- To jest terra incognita. Za to mnóstwo rzeczy się kręci o menelach, bezrobotnych, Ślązakach. Kuczok tymczasem trafił w górali, i to jest trafienie w dychę. W dodatku baśniowo, bo to się kończy baśniowo prawie.
Realizm magiczny wręcz.
- Pierwsza polska powieść, w której poczułem echa Marqueza dobrze użyte, słusznie, wiarygodnie. Bo przecież górole mają taką fantazję, że nie wiadomo, psiokrew, co im do głowy przyjdzie. Chociaż mój lekarz z Rabki mówi: "Panie Jerzy, to jest brak jodu".
Czy po doświadczeniu choroby wracają takie proste przyjemności życia, tęsknota za nimi, przerwana podróż? Włochy, które Pan tak uwielbia, tamtejsze smaki, zapachy, klimat?
- Smaki powracają, na ile mi pozwolą lekarze. Znajduję więc inne przyjemności. Całe życie miałem kompleks lektury, taki polonistyczny kompleks, bo ja jestem polonistą. Ile jeszcze z tego nieprzeczytane? Patrzę na bibliotekę ojca, biorę Musseta "Spowiedź dziecięcia wieku". O, może bym sobie przeczytał. Gdzie ja dawniej bym miał czas, czytając scenariusze studentów, przygotowując się do ról, czytając to, co muszę do pracy pedagogicznej? Albo "Abecadło" Słonimskiego. Od Sasa do Lasa! Wreszcie czytam to, co chcę.
Miałem tylko kłopot z cegłami ostatnio wydanymi. Mrożek do Lema, Lem do Mrożka, "Dzienniki" tego drugiego, Białoszewski. Trzeba to było wszystko przeczytać, a człowiek chce skakać po obłokach, kiedy niczego nie musi.