Nie bójcie się Frankensteina

"Frankenstein" - reż: W. Kościelniak - Teatr Capitol we Wrocławiu

Po dziesiątkach filmowych i teatralnych wersji opowieści Mary Shelley o uczonym, który chciał zostać bogiem, trudno zaskoczyć widza czymś nowym i odkrywczym. I nie zamierzam przekonywać, że historia doktora Frankensteina w interpretacji Wojciecha Kościelniaka i aktorów wrocławskiego Teatru Muzycznego "Capitol" zaskakuje, bo nie zaskakuje

Kościelniak nie ukrywał, że nie planuje rewolucji. Postawił na żonglerkę konwencjami z różnych epok i kultur i udało to mu się znakomicie. Na scenie pojawiają się więc postaci blisko spokrewnione z rodziną Adamsów, umieszczone w scenerii filmowego horroru z lat trzydziestych XX wieku, zachowujące się jak bohaterowie "Gnijącej panny młodej" Tima Burtona.

Doskonale dobrane kostiumy, upiorna w najlepszym tego słowa znaczeniu charakteryzacja, znakomita choreografia i ascetyczna scenografia, oparta na ekspresyjnych obrazach wideo, złożyły się na przedstawienie bardzo udane. Spektakl, który przede wszystkim bawi, bo w końcu trudno bać się jednej z najsłynniejszych popkulturowych ikon, nawet gdy wyrywa serce kolejnej ofierze. Z drugiej jednak strony zmusza do poważnego zastanowienia się nad współczesnymi lękami i traumami, czasem uzasadnionymi, a czasem kompletnie irracjonalnymi.

Wiktor Frankenstein (w tej roli podczas premiery Mariusz Kiljan, później na zmianę z Mariuszem Ostrowskim), odrzucony przez ludzi "normalnych", chce stworzyć świat, w którym będzie akceptowany, może nawet kochany. Nie udaje mu się. Tworzy Monstrum (Cezary Studniak, wcześniej w roli woźnego), ale nawet potwór nie chce zaakceptować swego stwórcy. Domaga się, by stworzył Brzydką, taką jak on, która pokocha potwora, i którą on też będzie mógł pokochać. Owszem próbuje znaleźć swoje miejsce w nieznanym świecie, ale jego prawdziwa natura (w końcu Monstrum otrzymało mózg mordercy) bierze w końcu górę.

Te dwie postaci budują spektakl w spektaklu. Kiljan precyzyjnie (nawet jeśli w kilku miejscach nie ustrzegł się kabaretowej szarży) pokazuje drogę, którą przechodzi Wiktor Frankenstein. Od znerwicowanego młodzieńca, próbującego wyzwolić się spod wpływu niszczącego uczucia nadopiekuńczej matki, przez popadającego w coraz większe szaleństwo uczonego, owładniętego ideą stworzenia nowego człowieka, po cynicznego demiurga, oferującego swoją władzę temu, kto więcej zapłaci. Także Studniak zmienia się raz po raz, balansując między postaciami mordującego ludzi potwora, rozpaczliwie poszukującego miłości skrzywdzonego dziecka, i salonowej atrakcji, próbującej przypodobać się ludziom.

Dzięki Kościelniakowi znakomity duet nie przysłonił jednak innych aktorów. Każdy z pojawiających się na scenie otrzymał szansę, by zaistnieć (w końcu Kościelniak to także aktor i doskonale tę aktorską potrzebę rozumie) i porwać publiczność. Rolę Elżbiety (podczas premiery Helena Sujecka) jedynej, która kocha Wiktora i marzy, by wyjść za niego za mąż, jego nie nadającego się do niczego przyjaciela Henryka (Mikołaj Woubishet), toksycznej matki (Justyna Szafran), garbusa Igora (Bartosz Picher), to za każdym razem aktorski majstersztyk, pozwalający wybaczyć rwącą się w kilku momentach spektaklu narrację.

Wartością samą w sobie są teksty piosenek, które napisał Rafał Dziwisz. Już tylko to, co dało się usłyszeć (akustyka Centrum Biznesowego przy Hali Stulecia jest rozpaczliwa) , zapowiada kilka hitów na miarę cmentarnych utworów Macieja Zembatego. "Weź pod rękę Frankensteina, radośnie biegnij z nim przez świat", "Tak bym chciała, by ktoś skosztował mego ciała", "By żyć w zgodzie z tymi czasami, wszyscy muszą być wymordowani", "Blizny, szwy i szramy dla mej przyszłej damy. Ropne wydzieliny dla mojej dziewczyny" - przywołuję słowa pewnie mocno niedokładnie, ale tyle udało mi się usłyszeć. Z niecierpliwością czekam na CD ze spektaklu, żeby zrozumieć wszystko, o czym aktorzy śpiewali.

A teraz łyżka dziegciu w beczce miodu. Wojciech Kościelniak wielokrotnie już dowiódł, że znakomicie potrafi pracować z tekstem cudzym (pokazał to zarówno przy "Operze za trzy grosze", jak i przy gdyńskim "Hair"), wręcz genialnie buduje przedstawienia złożone z pozornie dalekich od siebie piosenek, które nanizuje na jedwabną nić, tworząc z nich sznur pereł. Spektakle takie jak "Kombinat" (na podstawie utworów Grzegorza Ciechowskiego i Republiki), "Gorączka" (z tekstami Elvisa Presleya), czy "Mandarynki i pomarańcze" (poezje Juliana Tuwima), to wzorce, do których mogą odwoływać się twórcy wstępujący na tę samą drogę.

Niestety przy "Frankensteinie", gdzie jest nie tylko reżyserem, ale i autorem scenariusza, Kościelniak przedobrzył. Spektakl mógł być precyzyjną i ostrą jak brzytwa opowieścią o ludzkim nieprzystosowaniu i potrzebie akceptacji, o odrzuceniu i rozczarowaniu, ale scenarzysta i reżyser w jednym zagadał ten przekaz, dokładając niestety dość banalne wywody o odpowiedzialności uczonych za efekty ich eksperymentów, o nauce, która przestaje służyć ludziom, itd. Doklejone do spektaklu powodują, że staje się on w drugiej części mniej spójny, niż przedstawienia, które pozornie były tylko zbiorem piosenek.

Doskonale rozumiem, że czasem trudno zrezygnować z dobrze wymyślonej sceny czy świetnie napisanego fragmentu tekstu, mimo, że jest tylko dygresją, ale dobry reżyser powinien umieć to zrobić. A Wojciech Kościelniak jest bardzo dobrym reżyserem.

Ale nawet gdyby Wojciech Kościelniak nie chciał zrezygnować z tych wybrzuszeń w spektaklu, to i tak trzeba "Frankensteina" zobaczyć. Problemy neurotycznego potwora, niezależnie od kilku godzin świetnej zabawy, pozwolą oswoić własne lęki.

Mariusz Urbanek
Wroclove2012
1 grudnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...