Nie ciągnęło mnie do filmu

Rozmowa z Arturem Steranko

- Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Olsztyna, chciało mi się płakać. Było ciemno i nieprzyjemnie. Nie powinno się porównywać dzisiejszych czasów do tamtych - mówi Artur Steranko, aktor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie, z którym rozmawiamy o filmie, teatrze, aktorstwie i życiu.

"Papusza", najnowszy film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego, w którym zagrał pan jedną z ról, będzie walczył o Kryształowy Globus w Karłowych Warach.

- Poważnie?

Poważnie.

- Jeszcze o tym nie słyszałem! To bardzo możliwe... Będę musiał zadzwonić do Krzysztofa i dopytać się o to.

Dowiedziałam się o tym chwilę przed rozmową z panem. Cieszę się, że jako pierwsza mogłam pana o tym poinformować.

- Świetna wiadomość. Żona Krzysztofa Krauzego jest olsztynianką, w filmie brali udział olsztyńscy Romowie... Zapewne w Olsztynie odbędzie się wielki bankiet z okazji premiery.

Jak pan ocenia szansę "Papuszy"?

- Nie potrafię powiedzieć. Nie widziałem jeszcze filmu, ale podglądałem produkcję w trakcie zdjęć. Dlatego uważam, że będzie interesujący. Zdjęcia są czarno-białe, co także buduje klimat filmu. Będzie to niezapomniana produkcja. Również ze względu na historię, która jest i prawdziwa, i poruszająca.

Gra pan w tym filmie rolę niejakiego Czarneckiego. Kim jest ta postać?

- To dziwny człowiek. Czytałem o nim i był naprawdę nietuzinkową postacią. To prawdziwy artysta. Nie w tym sensie, że robi coś artystycznego, ale taki jest. Nie wiem, jak to określić... Artysta życia? Proszę sobie wyobrazić choćby coś takiego: Czarnecki był całkiem zamożnym człowiekiem, który potrafił nagle, z zupełnie niezrozumiałych powodów wyjechać na dwa lata, np. na Syberię. Po tym czasie wracał i zachowywał się tak, jakby nie było go przez jeden dzień. I zaraz ponownie znikał. Nikt nie wiedział, gdzie jest. Przedziwny człowiek. Muszę bardziej się nim zainteresować. I na pewno to zrobię, kiedy znajdę trochę wolnego czasu. Teraz wciąż mi go brakuje.

Współpracował pan już z Joanną i Krzysztofem Krauzeprzy okazji "Nikifora". Jak do tego doszło?

- W życiu tak jest, że albo ktoś komuś odpowiada pod względem emocjonalnym, albo nie. Krzysztofa Krauzego poznałem dzięki jego żonie Joannie, która pochodzi z Olsztyna i przychodziła na spektakle do teatru. I tak się zdarzyło, że kiedy kręcili "Nikifora", szukali odtwórcy roli opiekuna tytułowej postaci. Wpadli na pomysł, żeby zobaczyć mnie. Pojechałem do Warszawy, gdzie bardzo ciepło mnie przyjęli. Joanna i Krzysztof zachowywali się tak, jakbyśmy znali się od lat. Chcieli, żebym grał rolę opiekuna Nikifora, ale akurat pracowałem nad przedstawieniem w Olsztynie, miałem dużo prób i w efekcie ktoś inny zagrał tę rolę, a ja pojawiłem się w epizodzie. Na planie spotkałem się z panią Feldman, fascynującą osobą.

A jak pan trafił do "Papuszy"?

- To tak już jest, że jak się z kimś spotykasz, a do tego pojawiają się między ludźmi takie same emocje, to rodzi się przyjaźń. Nie jakaś ogromna, ale ciepła i serdeczna. A później zdarza się, że sam się do tej osoby zgłaszasz albo ta osoba ciebie zaprasza. Zna twoje możliwości i wie, na co cię stać. To żadna nowość, tak jest na całym świecie. Nawet aktorzy światowej sławy mają reżyserów, z którymi się rozumieją i chętnie współpracują.

Po głównej roli w filmie Jerzego Skolimowskiego ("Cztery noce z Anną") okrzyknięto pana wschodzącą gwiazdą. Jak pan na to patrzy z perspektywy dnia dzisiejszego?

- Tak mówili. Ale tak naprawdę te opinie pochodziły z Cannes, nie z Polski. U nas film nie został zbyt dobrze przyjęty, a w Cannes mieliśmy owacje na stojąco. Z tego, co wiem, canneńska publiczność jest bardzo wymagająca, co jeszcze bardziej nas ucieszyło. Uznali, że film jest dobry, a mnie jako aktora czeka kariera. Natomiast ja czuję się spełniony. Oczywiście, że chciałbym grać w fajnych filmach i być znany na całym świecie, bo każdy aktor o tym marzy, ale życie jest życiem. Czasami układa się tak, a czasami inaczej. I zależy to od wielu czynników, nie tylko ode mnie.

Uważa pan, że ten film wpłynął jakoś na pana życie?

- Wpłynął o tyle, że jestem bardziej rozpoznawalny. Nasze miasto żyje na skraju teatralnej mapy Polski. Dyrektor Janusz Kijowski (szef Teatru im. S. Jaracza - red.) robi wszystko, żeby ożywić Olsztyn pod tym względem i pokazać szerszemu gronu, ale rzeczywistość jest taka, jaka jest. Film Skolimowskiego w pewnym stopniu polepszył mój artystyczny byt, ale bez przesadnych ochów i achów.

Na ekranie pojawił się pan w 2001 roku, chociaż wcześniej od wielu lat występował pan już w teatrze. Dlaczego tak późno?

- Nigdy nie ciągnęło mnie do filmu. Pojawiłem się na ekranie dzięki Januszowi Kijowskiemu. Wcześniej nie czułem takiej potrzeby. Poza tym to były zupełnie inne czasy. Kiedy przyjechałem do Olsztyna i wysiadłem na dworcu, to chciało mi się płakać. Było ciemno i nieprzyjemnie. Nie powinno się porównywać dzisiejszych czasów do tamtych. Młodzi ludzie tego nie rozumieją, ponieważ ich nie znają. I wcale od nich tego nie wymagam. Teraz jest inna rzeczywistość. Młodzi ludzie kończą studia i cała Europa stoi przed nimi otworem. Kupują bilet w tanich liniach lotniczych i za 100 zł są w Paryżu. A kiedyś... Nie ma sensu do tego wracać. To przeszłość, która, mam nadzieję, już nie wróci.

Pochodzi pan z Kołobrzegu. Dlaczego przeniósł siępan do Olsztyna?

- Kołobrzeg jest pięknym miejscem, ale małym miastem. Nie było tam teatru. Uczyłem się w klasie humanistycznej i moja nauczycielka zasugerowała, że może zostałbym aktorem. Za jej namową spróbowałem swoich sil w Gdańsku. Zdałem egzaminy, ale przyjęto mnie w następnym roku. Kiedy już studiowałem, przyjechaliśmy całym rokiem do Olsztyna. I tak to się potoczyło.

Nie marzyło się panu zawędrowanie jeszcze dalej niz do Olsztyna?

- Kiedy zaczyna się pierwszą pracę i okazuje się ona spełnieniem marzeń, to jest się tym zafascynowanym. Samym teatrem, ale też starszymi kolegami. Pamiętam m.in. Stefana Burczyka, który opiekował się nami w Olsztynie,,. Wkroczyłem wtedy w nowe życie. Później pojawiły się związki, przyjaciele, rodzina. I wtedy to wszystko zazębia się ze sobą. Poza tym, żeby wyjechać ze swojego miasta, zmienić miejsce życia, potrzeba odwagi, szczęścia i trochę znajomości. Ja tego nie miałem. Wyjechałem wtedy na rok do Kanady, gdzie moja żona pracowała przy renowacji ołtarzy w kanadyjskim kościele. Gdybyśmy tam zostali, to pewnie nie robilibyśmy tego, co teraz robimy. Mielibyśmy zapewniony byt, ale to nie byłoby to. Życie w Kanadzie jest inne, podobnie jak sztuka.

Gra pan czasami w serialach?

- Rzadko i epizodycznie,

Ostatnio wystąpił pan w dość popularnym serialu "Prawo Agaty" Pisano wówczas, że zagrał pan u boku gwiazd. A ja znalazłam taki komentarz intemauty: "Otóż to zaszczyt dla tych wszystkich seriałowych gwiazdek, ze zagrał z nimi taki aktor. Panie Arturze, nie gratuluję, bo tu nie Panu trzeba gratulować". I co pan na to?

- Każdy ma swój system wartości i gust. Dla kogoś gwiazdą jest konkretna osoba, a dla kolejnego ktoś zupełnie inny. Nie oceniałbym więc tego, ale wszyscy wiemy, że gwiazdy serialowe są znane w całej Polsce. Oczywiście to nie jest sztuka filmowa. Mnie ten rodzaj sztuki nie bardzo interesuje. Filmy na wielkim ekranie mają dla mnie podobną magię jak teatr. Dzięki nim żyje się w innym świecie. Gaśnie światło, jest muzyka, scenografia,,. Mam na myśli także odbiór przez publiczność. W kinie nie usiądziesz w dresach ani nie zerkasz na ekran, gotując w międzyczasie obiad. Nie twierdzę, że jest to gorsze, ale inne, I mnie osobiście nie czaruje tak jak teatr i kino. Tam gram dla przyjemności, a pewne rzeczy robi się przy okazji. Bo ktoś zadzwonił, bo jakoś tak się złożyło.

- A propos seriali... Przeczytałam jeszcze taki komentarz: "Panie Arturze, to żal, ze do serialu. Ale wiadoma rzecz, ze trzeba z czegoś zyći W serialach gra się tylko dla pieniędzy ?

- Nie jest to żadna tajemnica, że w serialach dobrze się zarabia. To łatwo obliczyć. Jeśli idzie się do serialu, który ma 200 odcinków, to ma się zapewnioną pracę na dłuższy czas i to nie za byle jakie pieniądze. A do tego jest jeszcze popularność. Dzięki niej dzwoni telefon. Słyszysz, że ktoś cię widział, to może byś spróbował tu albo tam... Wiele drzwi się otwiera.

- Jakiś czas temu rozmawiałam z jedną z aktorek Teatru Jaracza, która mówiła o panu z niezwykłym szacunkiem i podziwem. Czuje pan, ze rna jakąś wyjątkową pozycję w swoim teatrze?

- Nie odczuwam. To wynika z tego, że mam już pewne doświadczenie w zawodzie. Wiem, jak to jest, kiedy coś nie wychodzi, kiedy gra się tylko epizody, ale pamiętam też oklaski, owacje i gratulacje. W życiu szuka się zawsze czegoś, co może człowieka zachwycić, czegoś nowego. Moje życie jest ciągłym poszukiwaniem. Nie ma takich momentów, kiedy siadam i powtarzam z sentymentem: - A pamiętasz te czasy, kiedy byliśmy oklaskiwani? Nie mam na to czasu, skupiam się na aktualnych projektach i na przyszłości. Nie można zatrzymać się na jednej rzeczy i powiedzieć: - Mam już wszystko, niczego więcej nie osiągnę. Współpraca z każdym twórcą jest czymś nowym i innym.

Kiedyś powiedział pan, ze jest człowiekiem zamkniętym. W czym to się przejawia?

- To dość ogólne stwierdzenie. W moim zawodzie nie można się totalnie zamykać, ale staram się zachować sobie pewien fragment życia, który jest wyłącznie mój. Reszta jest do podzielenia się z innymi ludźmi. Kiedy patrzę na siebie, to faktycznie nie jestem taki do przodu. Kiedy poznałem w Cannes Borysa Szyca, podszedł i zachowywał się tak, jakbyśmy znali się od wielu lat. Nasze kolejne spotkanie było podobne. Odniósł się do mnie jak równy do równego, czyli jak do kolegi z pracy. Byłem zaskoczony jego koleżeńskim zachowaniem.A to dość rzadkie wśród znanych aktorów. Zazwyczaj zachowują oni pewien dystans, dość mocno odczuwalny i mało przyjemny.

- Czy to prawda, ze pana hobby to majsterkowanie i wędkarstwo?

To już nieaktualne. Kiedyś miałem więcej czasu. Teraz mam więcej obowiązków i nie mam kiedy. Chociaż od czasu do czasu lubię pojechać nad wodę i po-wędkować.

Ostatnio rozmawiałam ze znajomym na temat łowienia ryb. Doszliśmy do wniosku, ze trzeba być niezwykle cierpłiwym człowiekiem, zęby się tym zajmować. Pan taki jest?

- Mówią, że ryby uspokajają, co jest oczywiście nieprawdą. Wędkarze są nerwowymi ludźmi. I dużo palą. Mnie to uspokajało w podobny sposób jak teatr. Kiedy wchodzę na scenę, przestaje się liczyć cokolwiek. Ważne jest tylko to, co tu i teraz. W przypadku teatru: sztuka, publiczność, światło i partnerzy. A w przypadku ryb: weźmie, czy nie weźmie. W obu przypadkach człowiek zamyka się w innym świecie.

Pana żona także jest artystką, scenografem.

- To prawda, a poza tym zajmowała się w swoim życiu wieloma rzeczami artystycznymi. Robiła kabaret LOŻA, pisała do niego teksty, zajmowała się renowacją ołtarzy w Kanadzie...

Swoimi delikatnymi rękami remontowała stare ołtarze. Moja żona jest człowiekiem, który ciągle szuka nowych wyzwań. Ma swoją pracownię ATELIER w Pałacu Młodzieży, gdzie przygotowuje uczniów na studia artystyczne i architekturę. Jest także nauczycielem akademickim. Robi wiele niecodziennych rzeczy i jest prawdziwą artystką.

A jak się żyje w takiej artystycznej rodzinie?

- Świetnie! Oczywiście wszystko się zmienia, kiedy pojawiają się dzieci. Wtedy ma się już mniej czasu na własne szaleństwa, a pojawiają się obowiązki. Mały człowiek, który ma swoje zainteresowania, bóle, potrzeby, wymaga, żeby się z nim liczyć. Takie jest życie.

Pana dzieci nie chciały pójść śladami rodziców?

- I całe szczęście! Udało mi się skutecznie im to wyperswadować.

Bo...?

- "to jest zawód, który przysparza wielu radości, ale i przykrości. Są w nim wspaniałe chwile, ale ciągle doznajemy wielu niemiłych momentów. Ajeśli ktoś jest wrażliwy, to będzie miał bardzo ciężko. Nie życzę tego moim dzieciom i dlatego nie polecam im tego zawodu.

O NIM

Artur Steranko urodził się w 1958 r. w Kołobrzegu. W 1981 r. ukończył Studium Dramatyczne przy gdańskim Teatrze Wybrzeże. Pracował w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, w Teatrze Wybrzeże, a od 1981 r. w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Wystąpił w dwóch przedstawieniach Teatru Telewizji ("Msza za miasto Arras" w 1995 roku i "Piękna pani Seidenman" w 2003). Na wielkim ekranie zadebiutował w 2001 roku, w filmie "Kameleon". Następnie pojawił się w takich produkcjach jak "Mój Nikifor", "Enen" i "Wenecja". W 2008 roku zagrał główną rolę w głośnym filmie Jerzego Skolimowskiego "Cztery noce z Anną". Epizodycznie pojawił się w serialach: "Psie serce", "Odwróceni", "Ojciec Mateusz" i "Prawo Agaty". Ważniejsze role teatralne to m.in.: Zosimow ("Zbrodnia i kara" Dostojewskiego), Leartes ("Hamlet" Szekspira), Oberon ("Sen nocy letniej" Szekspira), Marcin Kabat ("Igraszki z diabłem" Drdy), Wayne (,,Popcorn"Eltona), Nikołaj Erdman ("Bułhakow"Wojtyszki). Sześć razy został laureatem Teatralnej Kreacji Roku.

***

Wschodząca gwiazda... Tak mówili. Ale te opinie pochodziły z Cannes, nie z Polski. U nas film "Cztery noce z Anną" nie został zbyt dobrze przyjęty, a w Cannes mieliśmy owacje na stojąco. Uznali, że film jest dobry, a mnie jako aktora czeka kariera. Natomiast ja czuję się spełniony. Oczywiście, że chciałbym grać w fajnych filmach i być znany na całym świecie, bo każdy aktor o tym marzy, ale życie jest życiem

"Cztery noce z Anną" wyreżyserował w 2008 roku Jerzy Skolimowski. Premiera filmu odbytu się podczas 61. Festiwalu Filmowego w Cannes. Film przedstawia historię chorobliwie nieśmiałego mężczyzny (Artur Steranko), pracującego w spalarni odpadów medycznych, który jest zakochany w pielęgniarce (Kinga Preisj. Po uśpieniu jej lekiem nasennym spędza z nią cztery noce w jej mieszkaniu, ale nie po to, żeby ją wykorzystać, ale po prostu czuć jej obecność i okazać miłość. Później zostaje oskarżony o gwałt i trafia do więzienia

Nina Ramatowska
Gazeta Olsztyńska
11 czerwca 2013
Portrety
Artur Steranko

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia