Nie czuję się kobietą sukcesu
"Moja ABBA" - reż: Katarzyna Deszcz - Teatr Śląski w KatowicachŚrodowe spotkanie w Studium Wiedzy o Teatrze rozpoczęło się nietypowo - siedząca na krawędzi sceny Katarzyna Deszcz pytała zebranych na widowni w Malarni młodych ludzi o to, czy słuchają ABBY, co sądzą o tej muzyce i jakie piosenki szwedzkiego zespołu szczególnie lubią
Sama reżyser opowiedziała uczniom o wizycie grupy w Polsce w 1976 (to centralne wydarzenie w sztuce Tomasza Mana), uświadamiając im, jakim fenomenem socjologicznym w ówczesnej rzeczywistości był występ ABBY w Studio 2. Streściła również fabułę „Mojej ABBY”, zaznaczając, że w spektaklu nie zamierza np. ośmieszać tej muzyki, a bohaterka, która swoje życie podporządkowała szwedzkiemu zespołowi, nie będzie w przedstawieniu osobą chorą psychicznie.
Katarzyna Deszcz ukończyła Wydział Prawa UJ i Wydział Reżyserii Dramatu PWST w Krakowie. Wybór pierwszego kierunku studiów podyktowany był bardzo prozaicznymi względami – by móc studiować reżyserię, trzeba było posiadać jakikolwiek dyplom. Z tworzonym wspólnie z mężem Andrzejem Sadowskim Teatrem Mandala prezentowała eksperymentalne przedstawienia w 34 krajach (m.in. w Japonii, Indiach i Egipcie). Jej metodom pracy nad spektaklem poświęcona była książka Geraldine Cousin „Recording Woman”, wydana w Anglii w 2003 roku. Warto również wspomnieć, że Katarzyna Deszcz gościnnie wykłada w brytyjskiej The Central School of Speech and Drama, nie czuje się jednak kobietą sukcesu. Oczywiście, cieszy się, gdy przedstawienie, w które włożyła dużo pracy, udaje się, ale podkreśla, że w swoim dorobku posiada również klęski. Zebranym wyznała, że praca reżysera nie jest łatwa – to nieustanna mieszanina radości i stresu. Ludziom sceny nieobce jest poczucie wypalenia (wtedy najlepiej zrobić sobie przerwę), jedynie raz na jakiś czas czuje się, że jest fantastycznie (najczęściej jest tylko „dobrze”), a zaczynając próby, z reguły nic się nie wie.
W teatrze repertuarowym zadebiutowała w 1991 roku, wcześniej bardzo dobrze poznała różne formy działań eksperymentalnych (teatr uliczny, happening, performance). W 1990 była współreżyserką „Projektu Schulz”, prezentowanego przez Teatr Mandala w Krakowie. W jednej z kamienic każdy z aktorów otrzymał przestrzeń do stworzenia swojej postaci, spektakl był grany przez 24 godziny, a widzowie poddali się urokowi magii pisarza z Drohobycza. Publiczność aktywnie włączyła się w przedstawienie (m.in. zjedli gotowaną przez Adelę kapustę), a poczucie, że widzowie znaleźli się w pierwszych latach XX wieku, potęgowało światło świec i – zupełnie nieplanowane - pojawienie się barwnych krakowskich postaci (magicy, skrzypek, grający klezmerskie melodie).
W trakcie spotkania Katarzyna Deszcz zaprezentowała się jako osoba o bardzo wyraźnych poglądach. Opowiadając o szkołach aktorskich w Anglii, wspominała, że tam nie toleruje się spóźniania się na zajęcia choćby o kilka minut, oblanie dwóch egzaminów kończy się relegowaniem z uczelni, a za trzyletnie studia przyszły aktor płaci 15 tysięcy funtów rocznie. Jeśli ktoś nie radzi sobie na studiach, to znaczy, że w przyszłości odpadnie z zawodu, więc lepiej, jeśli stanie się to wcześniej. Grupa, którą ona uczyła, liczyła osiem osób i byli to ludzie wszechstronnie uzdolnieni, prawdziwe „maszyny do grania”. Katarzyna Deszcz żałuje, że w Polsce jest inaczej – jeśli absolwent szkoły teatralnej nie potrafi na scenie zatańczyć lub nie słychać go z perspektywy czwartego rzędu, po prostu nie powinien otrzymać dyplomu. Reżyserka podkreśliła jednak, że brytyjscy dwudziestokilkulatkowie za to, by być aktorem, płacili ogromną cenę – ktoś stracił wzrok, cztery osoby potrzebowały pomocy psychiatry, kilkorgu innym groziło wyrzucenie z uczelni, ponieważ byli tak agresywni, że mogli stanowić zagrożenie dla innych studentów. Skrytykowała telewizję, uznając ją za medium, które poziomem serwowanej rozrywki (seriale z „fabułami dla idiotów” i koszmarnym aktorstwem) po prostu obraża inteligencję widza. Dostało się również teatrowi – zarówno scenom, które, działając według zasady „im taniej, tym lepiej”, prezentują farsy, jak i teatrom, promującym „modę na dewiacje”. Zaznaczyła jednak, że w sytuacji, gdy bilety na warszawskie spektakle kosztują nierzadko 100 złotych, inicjatywa Teatru Telewizji na żywo jest dla wielu ludzi jedyną szansą na obejrzenie tych przedstawień (sama oglądała transmisję „Szkoły żon”). Andrzej Sadowski, który również pojawił się na spotkaniu, opowiadał o zagrożeniach dla współczesnego teatru. Pierwsze dotyczyło zebranych na widowni uczniów – szkoły nie przygotowują młodzieży do odbioru najnowszego teatru (jego najmłodszym reprezentantem jest obecnie Michał Kmiecik), jest coraz mniej czasu na edukację teatralną. Kolejnym była sytuacja, w której partia polityczna decyduje o tym, co będzie grane na danej scenie (w ostatnich latach było kilka takich przypadków). Ostatnie zagrożenie to brak regulacji prawnej – z tego punktu widzenia teatr nadal niczym się nie różni od fabryki.
Prowadząca spotkanie Renata Janiszewska pytała, czy możliwe byłoby powtórzenie „Projektu Schulz” dzisiaj w Katowicach, przypominała o poprzednich katowickich relizacjach Katarzyny Deszcz („Królowa piękności z Leenane”, „Czaszka z Conemary”, „Kształt rzeczy”) i otrzymanych przez nią dwóch Złotych Maskach (za „Iwonę…” i „Tańce w Ballybeg”), zastanawiała się, dlaczego o reżyserce z tak ogromnym dorobkiem nie pisze się na pierwszych stronach. Na przekór pesymistycznemu wnioskowi reżyserki (publiczność „nieodwracalnie zainfekowana odmóżdżeniem” przez telewizję) podkreślała, że gdy w multipleksach sale świecą pustkami, widownie teatrów są pełne. Zakończenie było równie optymistyczne – w porównaniu z innymi rejonami Polski na Śląsku sytuacja wygląda całkiem dobrze, a za swój największy sukces Katarzyna Deszcz uważa to, że udało jej się wychować czwórkę dzieci na porządnych ludzi.