Nie dajcie się nabrać Demirskiemu, czyli teatr jest gdzie indziej
8. Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych R@portOpinia publiczna
- Jaki pani ocenia poziom tegorocznego R@Portu?
- Bardzo wysoki.
- A czy zestaw prezentowanych sztuk jest według pani miarodajny i reprezentatywny dla polskiego, współczesnego dramatu i teatru?
- Tak, jak najbardziej.
- A skąd taka opinia? Czy jeździ pani po Polsce i ogląda teatr?
- Nie jeżdżę, ale dużo czytam o teatrze, przeczytałam wszystkie materiały na temat festiwalu-zakończyła już trochę poirytowana pytaniami opiniotwórcza przedstawicielka lokalnej elity, obserwatorka tegorocznego R@Portu.
Najsłabszy konkurs w historii
8. Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych R@Port był najsłabszy w historii. Z wydarzenia, które słusznie pretendowało w latach 2007-2009 do wielkiego szlema polskich spotkań teatralnych, stał się iwentem rangi odwiedzanego w większości przez graczy z niższymi numerami w rankingu challengera. Trzy lata rządów dyrektora artystycznego Bogdana Cioska zakończyła impreza o znaczeniu lokalnym, ze śladową ilością sprzedanych biletów (większość to zaproszenia dosłownie dla każdego, nawet dla urzędników NORDY). R@Port Bogdana Cioska to impreza, podczas której przed spektaklem opowiada się jego treść i wymowę, by wszyscy skumali o co chodzi kaman. To głównie impreza towarzyska, pr-owa wydmuszka, w której najwięcej środków poszło na promocję i honoraria dla jurorów. Z tego, co zostało, sprowadzono 5 spektakli, które nie są w większości ani miarodajne, ani reprezentatywne, chyba że organizatorom chodziło o udowodnienie tezy, że polski dramat i jego teatr znajdują się w fatalnej kondycji. Lista spektakli, których nie zobaczyliśmy przez ostatnie trzy lata, dzięki „wysublimowanemu" gustowi Bogdana Cioska, a które były oczywistością w kontekście R@Portu, obejmuje ok. 30. pozycji, z czego co najmniej 1/3 mogłaby się w Gdyni pojawić, gdyby nie gust selekcjonera i przesunięcia w budżecie ze spektakli na pr i wynagrodzenia.
Zdecydowanie najlepszym przedstawieniem, wliczając w to również prezentację pozakonkursową, był pochodzący z roku 2006 debiutancki dramat 23-letniej wówczas wejherowianki Doroty Masłowskiej „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" w reżyserii Agnieszki Glińskiej i w wykonaniu aktorów Teatru Studio z Warszawy. I choć wiele temu dziełu brakuje do „Pawia królowej", to zbiorowa kreacja aktorska studyjniaków sprawiła, że było to najcenniejsze 85 minut całego festiwalu. „Kokolobolo, czyli opowieść o przypadkach Ślepego Maksa i Szai Magnata" Roberta Urbańskiego to „Dawno temu na Bałutach", czyli łódzka historia o przyjaźni dwóch gangsterów z Holokaustem w tle. Wyreżyserowana w łódzkim Teatrze Nowym przez Jacka Głomba, twórcę potęgi Legnicy, nawiązuje do tęsknot za magią teatru, opowieściami identyfikującymi z dzielnicą i ulicą. Rozbudza nadzieję kataryniarz, scenografia i kostiumy we wszystkich odcieniach brązu, ostatecznie jednak opowieść rozczarowuje. Szkoda. Najsłabszym literacko przedstawieniem był „Upadek pierwszych ludzi" Adama Ferencego w reżyserii Iwony Kempy z toruńskiego Teatru im. Wilama Horzycy. Negatywnie zaskakuje fakt, że taki tekst był finalistą Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, pozytywnie natomiast scenografia. „Wszyscy święci. Zabłudowski cud" Piotra Tomaszuka i Teatru Wierszalin w Supraślu w reżyserii autora zawiódł już na wiosnę w Sopocie, po raz kolejny udowadniając, że siłą Wierszalina jest misterium. Im dalej od czarów i bliżej do realności, tym słabiej. Zniknęła metafizyka, skończył się supraslański, pełen guślarstwa obrzęd świętokradzki.Bardzo porządnie na tym tle zaprezentowali się gospodarze, którzy podali premierę „Joanna Szalona; Królowa" Jolanty Janiczak w reżyserii Waldemara Raźniaka (nasza recenzja).Chwalone były próby czytane, które przyciągnęły czołówkę nadziei reżyserskich i slam dramatyczny. Gwiazdą festiwalu był Paweł Demirski, którego sztukę pt. „Bitwa warszawska 1920" w reżyserii Moniki Strzępki przedstawił Stary Teatr z Krakowa.
Werdykt R@Portu
„K... teatr"
„Bitwa warszawska 1920" to kabaret społeczno-polityczny dla aspirującej inteligencji dużych miast i urzędników, bo to głównie ci ostatni, w ramach postulowanego dostępu do kultury przez środowiska jedynie słuszne, są adresatami spektakli festiwalowych. Ciąg scen ma przede wszystkim odbrązowić Piłsudskiego i, chyba, bo ja tego nie zauważyłem, pobudzić do refleksji nad „Cudem nad Wisłą", polskością, etosami i takimi tam.
Mniej wyrobionej publiczności, która np. po raz pierwszy spotkała się z „K... teatrem" Demirskiego i Strzępki, propozycja może wydawać się objawieniem, jednak dla tych, którzy znają jego najlepsze sztuki nie może ujść uwadze kilka smutnych refleksji. Jego „K... teatr" wyraźnie już wyczerpuje formułę, w podpatrywaniu rzeczywistości i poszukiwaniach językowych został już kilka długości za Masłowską, którą czasami dość nieudolnie już, niestety, naśladuje. Od czasu do czasu zdarzy się niegdysiejszemu buntownikowi niebanalna myśl, przez chwilę uda mu się dotknąć czegoś ważnego, ale ogólnie jest już nudno. Wciąż jednak, mimo coraz niższej wartości, teksty autora „Niech żyje wojna" są opium dla spauperyzowanej inteligencji, która czuje się połechtana przez modnego dramatopisarza. Przez kilka godzin Demirski terapeutyzuje widzów, którzy są wniebowzięci, gdy się demitologizuje wszelkie możliwe autorytety i wartości. To soma dla niewypełniających swej społecznej roli wybrańców, rodzaj intelektualnego alibi - nie musimy nic robić, wystarczy pójść na Demirskiego. Każdy system miał wentyle, które służyły do kontroli nastrojów, takim wentylem jest dzisiaj Demirski, który idealnie pacyfikuje kilka tysięcy teatromanów, którzy dzięki niemu mogą poczuć się buntownikami, urosnąć, poczuć się po prostu lepiej (oczywiście „ciary" także są, no i w ogóle jest zajebiście, nie). Po seansie, który jest dużo tańszy od spotkania z obowiązkowo dżenderową psycholożką, o pardon, od spotkania z coachem albo kołczką-trochę wypadłem z torów teraźniejszych realiów-można pójść z nową energią do roboty, w której codziennie przekraczamy normy moralne, bo przecież mamy kredyt i takie tam.
Być jak Paweł Demirski, czyli co zrobi Przewodniczący Jury?
Komedianci i celebryci
W felietonie opublikowanym na dwa dni przed zakończeniem festiwalu namawiałem lekko prowokacyjnie Pawła Demirskiego do zachowania twarzy przez niego i w ten sposób przez całe Jury. Każdy uczciwy obserwator życia teatralnego w Polsce wie, że to, co się dzieje wokół R@Portu, nie jest, mówiąc najłagodniej jak tylko można, dobre. Najwięcej mógłby powiedzieć Jacek Sieradzki, który zna bardzo niewygodne prawdy o festiwalu, ale oczywiście ich nie ujawni, bo jest przez festiwal sowicie wynagradzany. Ale Demirski? Toż to kozak, jakich mało, zagończyk niepospolity. I co? Pan Przewodniczący widocznie przejęty rolą i wzruszony zachował się bardzo grzecznie i miękko, konsekrując swoją przynależność do elit, które kiedyś sam piętnował. Stał się wyrafinowanym celebrytą, niezwykle zręcznie wykorzystującym ludzkie słabości, a taką bez wątpienia jest tęsknota za wartościami, prawdą i takimi tam. To cenny nabytek dla buraczano-cebulowego establiszmentu, który potrzebuje komediantów, którzy zawsze i wszystko wyśpiewają, co należy:
Był sobie Demirski, Demirski i Demirski
Przyznaję, że sam się nabrałem kilka lat temu na antyestabliszmentowe bajki Demirskiego, bo takie fajne to wszystko było. I jeszcze ten lewicowy ryt, który kusi każdego kawiarnianego lub taniopiwnego rewolucjonistę, no i te fajne dresowe bluzy Moniki i w ogóle takie to wszystko fajne fajne fajne. Wiem już, że Demirskiemu nie chodziło o zmianę systemu, tylko o to, by zająć w nim lukratywne stanowisko. Pretensje o brak uważności w dekonspirowaniu tego chytrego planu mogę mieć tylko do siebie, chyba jakoś małoreformowalnego naiwniaka po humanistycznych studiach. Nie mam za to pretensji do wybrańców, bo Demirski i Jurorzy to ani nie pierwsi, ani nie ostatni z niekończącego się pochodu dworskich artystów i „autorytetów". Smuci mnie tylko przekłamywanie rzeczywistości. Od autorytetów oczekujemy odwagi, jasnego sądu, powiedzenia tego, co oczywiste, ale trudne. To oni mają się nie bać, oni mają być strażnikami elementarnych prawd i takich tam. To oni, wyposażeni w kompetencje kulturalne i ogląd całości, powinni raportować lokalsom stan rzeczy. I nie chodzi o rozgrywki polityczne i naprawianie świata, tylko proste stwierdzenie: teatr jest gdzie indziej. Można to było powiedzieć inteligentniej, lżej, bez narażania prawie, ale nie mówić nic, to wstyd przed tymi, którzy ambitny teatr w Polsce tworzą.
Demirski. Historia wesoła, a przy tym ogromnie smutna
Jeśli chcecie zachować jakiekolwiek wartości i dbać o higienę aksjologiczną, nie dajcie się nabrać Demirskiemu. Na początku „Bitwy warszawskiej" oglądamy zdjęcia polityków z przeróżnych opcji i miejsc. W jednym szeregu ustawieni są politycy ogólnopolscy: Jerzy Urban, Aleksander Kwaśniewski, Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki oraz dwaj lokalni: Paweł Adamowicz i Jacek Karnowski. W swojej służalczości Demirski zaszedł już tak daleko, że przehandlował już chyba wszystko, a jego prawda sceny to trzeci rodzaj prawdy w góralskiej teorii poznania rozpropagowanej przez Tischnera. Czekam już spokojnie, bez resentymentalnych pobudzeń, na następnego „Demirskiego", który będzie opowiadał „prawdę" ze sceny. Czekam na kolejnego, dworskiego uspokajacza sumień urzędniczych. Mamy już wystarczającą ilość dworskich dyrektorów festiwali, dziennikarzy i opiniotwórczych „autorytetów" , tylko dramatopisarza jednego i to się musi zmienić!
Na R@Porcie, czyli w Polsce
Sytuacja na tegorocznym R@Porcie przywołała mi wydarzenia z kart polskiej historii honoru. W XVIII wieku żył niejaki Adam Poniński, także niezwykle obrotny człowiek. Oto tylko kilka jego sukcesów: w czasie przeprowadzania I rozbioru Polski, trzy państwa rozbiorcze przyznały mu ze wspólnej kasy, przeznaczonej na korumpowanie posłów na Sejm Rozbiorowy 1773-1775 46 000 czerwonych złotych na utrzymanie(...) W 1767 zorganizował w Wielkopolsce konfederację radomską i czerpał krociowe zyski z ogłaszanych w jej imieniu nieuczciwych wyroków sądowych czy też zajmował się grabieżą majątku rozwiązanego zakonu jezuitów przeznaczonego na działanie Komisji Edukacji Narodowej i dostał nawet order Orła Białego (więcej, naprawdę warto, tutaj). Otóż na fali patriotycznego poruszenia Sejmu Czteroletniego postanowiono ocenić działalność ponadczasowego, typowego polskiego bohatera. Po długoletnim, blokowanym na wszelkie możliwe sposoby procesie, wreszcie zapadł wyrok, w którym Adam Poniński został pozbawiony wszelkich swoich tytułów, zaszczytów i majątku, a nawet nazwiska – mówiono o nim Człowiek Adam. I cóż zrobił Człowiek Adam zaraz po wyroku? Wyjechał za rogatki Warszawy i zaprosił następnego dnia wszystkich na wielką ucztę. Pojawili się w komplecie wszyscy, w tym ci, którzy wcześniej go skazywali. A dlaczego? Bo zostali zaproszeni.