Nie jestem gwiazdą, tylko aktorem

Rozmowa z Mirosławem Baką

- Kiedy w szkole aktorskiej Igor Przegrodzki pierwszy raz wpuszczał nas na scenę Teatru Polskiego we Wrocławiu, żeby jakąś scenkę wypróbować, to wszyscy zdjęliśmy buty. Przejawy szacunku wobec sceny, wobec instytucji teatru, która trwa nieprzerwanie tysiące lat, są mi bliskie. Nie lubię, gdy się traktuje teatr jak multikino - mówi Mirosław Baka, od 25 sezonów aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

"Czarownice z Salem" w reż. Adama Nalepy to jedyna premiera Teatru Wybrzeże w 2013 roku, w jakiej brał pan udział. Tak bardzo jest pan zajęty?

- Jestem zajęty, ale nie aż tak, żeby nie znaleźć czasu na pracę w "Wybrzeżu". Z tym teatrem jestem związany od ponad dwudziestu pięciu lat i mam oczywiste wobec niego zobowiązania. Ale nie zawsze i nie do końca ode mnie zależy to czy gram, czy nie. Dyrekcja chciała przygotować na początek tego roku atrakcyjną dla mnie propozycję - "Kto się boi Virginii Wolf". Niestety przez problemy z licencją praca ta nie doszła do skutku. Dlatego na następną premierę z moim udziałem trzeba będzie zaczekać do jesieni - będzie to "Maria Stuart" w reż. Adama Nalepy.

W ramach cyklu "5 x Baka" zobaczyć można m.in. hit Wybrzeża "Seks dla opornych". Dochodziły mnie głosy, że trochę narzekacie z Dorotą Kolak, że tego spektaklu gracie bardzo dużo.

- Krysia Janda powiedziała, że będziemy grać ten spektakl do śmierci (śmiech). To jest przedstawienie o zawsze aktualnym, bo dotyczącym każdego kolejnego pokolenia, zjawisku, jakim jest kryzys małżeński. To zarazem dobrze napisana komedia, która opowiada samą prawdę o ludziach. Znajduję dużą przyjemność w graniu tej sztuki, Dorota pewnie też. Stare aktorskie powiedzenie mówi, że aktor narzeka dwa razy - kiedy gra za dużo i kiedy gra za mało. Wbrew pozorom, by uzyskać na scenie tę komediową lekkość, trzeba się mocno postarać. To bardzo wymagający spektakl, bo jesteśmy ciągle na scenie. Zagranie go dla nas w serii większej niż cztery razy jest wielkim obciążeniem, zwłaszcza, że przedstawienia odbywają się w Trójmieście i w Teatrze Polonia w Warszawie. Chodziło o to, by nie łączyć tych spektakli w dłuższe serie.

Właśnie z Dorotą Kolak spotkał się pan w pierwszych swoich rolach.

- Mój pierwszy spacer po Dużej Scenie Teatru Wybrzeże odbył się pod rękę z Dorotą w spektaklu "Stąd do Ameryki". Potem spotkaliśmy się w głównych rolach w "Wolności dla Barabasza", a później wiele jeszcze razy graliśmy małżonków, kochanków i wrogów we wszystkich możliwych konfiguracjach. Gdy kilka dni temu wracaliśmy z Warszawy [po spektaklach "Seksu dla opornych" w Teatrze Polonia - przyp. red.] rozmawialiśmy o tym, że był taki czas, gdy nasze drogi trochę się rozeszły, bo ona zaczęła być partnerką Jacka Mikołajczaka, ja z kolei grywałem sporo z Ewą Kasprzyk, ale gdy Ewa i Jacek wyjechali do Warszawy, "wróciliśmy" do siebie. Mówi się, że między niektórymi aktorami jest chemia, między innymi nie. Nie do końca rozumiem, co to znaczy, ale między nami coś takiego pewnie występuje. Dobrze się rozumiemy na scenie, nadajemy chyba na podobnej "częstotliwości" aktorskiej i dlatego dobrze się nam współpracuje.

Czuje się pan zapracowanym aktorem na planie filmowym i serialowym?

- Sądzę, że gram tyle, ile powinienem. Nie za dużo, nie za mało. Tak mi się udaje prowadzić tzw. karierę, może to przez ten "filtr" gdański. Nie siedzę na warszawskich bankietach, nie udzielam się towarzysko, pozwalam na jakiś czas o sobie zapomnieć, po to, żeby potem ciekawie wracać. Jestem w branży już praktycznie 30 lat, wiem, na czym to wszystko polega. Widziałem wiele wzlotów, upadków, rozbłysków gwiazd i ich gaśnięcie. Taka droga, jaką sobie wybrałem w pracy filmowej i serialowej, najbardziej mi odpowiada. I jestem temu wierny. Nie rzucę się na żadną telenowelę. Nie będę "gościem w polskich domach" każdego wieczoru. Aktor serialowy szybko się eksploatuje, zużywa. Nie można mi zarzucić, że jest mnie za dużo.

Faktycznie, pana kariera przebiega harmonijnie.

- Jeśli ktoś usiłuje nazwać mnie gwiazdą, to od razu protestuję. Nie jestem gwiazdą, tylko aktorem. Bo nie mamy w tym kraju gwiazd w rozumieniu niegdysiejszych wielkich aktorów z Hollywood. Mamy tylko celebrytów. Nasz show-biznes z wielką drapieżnością poszukuje nowych twarzy, które potem są odwirowane, wyżęte i wyrzucone przez tę maszynę medialną. I po chwili biedne wczorajsze "gwiazdy" z tęsknotą rozglądają się za fotoreporterami, ale ci już nie mają zleceń, by ich fotografować. Po prostu nie można dać się temu porwać. Trzeba prowadzić normalne zawodowe życie.

Dlaczego w ogóle został pan aktorem?

- Norwid powiedział, że artystą nie zostaje ten, który chce nim zostać, tylko ten, który nie ma innego wyjścia. Jest w tym wiele prawdy. Kiedy pierwszy raz wyszedłem w szkole podczas akademii mówić wiersz, poczułem, że ludzie mnie słuchają. Sprawiło mi to wielką frajdę. To był ledwie zalążek tego cudownego, znanego wszystkim teatralnym aktorom uczucia, kiedy płynąca od widza energia daje siłę i radość grania. Początkowo nie przyznawałem się do tego sam przed sobą, bo niby jak chłopak z Ostrowca Świętokrzyskiego miałby zostać aktorem i grać na scenie czy w filmach. Kilka lat później mocno mną wstrząsnęło, gdy wyrzucili mnie ze szkoły teatralnej w Warszawie. Potrzebowałem czasu, by zastanowić się nad sobą. Gdy po raz drugi wchodziłem do gmachu szkoły, tym razem we Wrocławiu [PWST oddział we Wrocławiu, który ukończył Mirosław Baka - przyp. red.], miałem już zupełnie inne nastawienie. Wiedziałem z całą pewnością, że właśnie to chcę robić w życiu.

Często trafiają się panu role postaci mrocznych, dwuznacznych. Takie emploi panu nie ciąży?

- To już powoli staje się stereotypem myślenia na temat moich ról. Ale z drugiej strony z czegoś to się bierze. Rzeczywiście zagrałem w kinie wiele takich postaci. Tak widzieli mnie w obsadzie reżyserzy, takie role mi się "udawały", w takich rolach zapamiętywali mnie widzowie. Nie buntowałem się przeciwko temu i nadal nie zamierzam. Jeśli zapowiada się coś ciekawego i jest w tym potencjał, to niemądre byłoby tupać nóżką i mówić: nie, nie będę grał "takich" rzeczy. Kiedyś, po "Krótkim filmie o zabijaniu" Kieślowskiego byłem często obsadzany w rolach bandziorów czy morderców. Jakiś dziennikarz zapytał, czy już zawsze będę grać takie role. Odpowiedziałem, że jeśli za każdym razem ten morderca będzie ciekawym materiałem do zagrania, to mogę grać ich cały czas. Jeśli jednak dokładnie się przejrzy moją filmografię ostatnich lat, to wynika z niej, że ja już powoli "pluszowieję". Zaczynam grywać statecznych ojców, zdarzyło się, że byłem nawet dziadkiem czy poważnym profesorem. Młodym "pistoletem" od dawna nie jestem. Może faktycznie mam jakąś łatwość grania ponuraków (śmiech). Na szczęście często, gdy ktoś oglądał mnie takim w kinie, a potem szedł do teatru, był zdziwiony, że gram też role komediowe.

Jaki teatr wybiera pan jako widz?

- Kiedy idę do teatru, chcę by mnie spektakl poruszył, wzruszył, zaciekawił. Staram się być widzem bardzo życzliwym, bo kocham ten zawód, więc jestem współczulny dla aktorów, wiem, jaką ciężką pracę muszą wykonać i ile to kosztuje wysiłku. Staram się więc obdarzać ich sporym kredytem zaufania. Ale jeśli aktorowi nie wierzę, jeśli reżyser nie ma mi za wiele do powiedzenia, jeśli scenografia mnie drażni, choć nie powinna, to mój kredyt zaufania kończy, przymykam oczy i czekam kiedy to się skończy. Niestety nie ma za wiele czasu, by chodzić do teatru, bo sam najczęściej gram w czasie, gdy grają koledzy. Staram się jednak być chociaż na bieżąco z produkcjami mojego teatru, bo grają w niech ludzie, z którymi pracowałem lub będę pracował. Za to nadrabiam kinem. Potrafię nawet trzy filmy zobaczyć w ciągu dnia przed wieczornym spektaklem.

Które role są dla pana szczególnie ważne?

- Tych ról było prawie pięćdziesiąt, trudno wybrać spośród nich dzieci, które się bardziej kocha. Oczywiście bardzo sobie cenię "wielką trójcę szekspirowską": Hamlet, Tytus Andronikus, Ryszard III. Niezapomniana, ważna była rola Chłopca u Krzysztofa Babickiego w "Godzinie kota" Enquista. Czasem tak jest, że rola trafia w człowieka i człowiek trafi w rolę - Krzysztof Babicki to przewidział i udało się stworzyć nam bardzo ważny spektakl z Ewą Kasprzyk i Haliną Winiarską. Na pewno dużym przeżyciem była "Beczka prochu" w reż. Grażyny Kani. Sporą sympatią darzyłem też "Nasze miasto" Wildera - magiczny spektakl, który pokazywał teatr opowieści. Nie był wideoklipowy czy efekciarski, a dzięki treści trafiał do widza w każdym wieku. Długo mógłbym jeszcze tak wymieniać, bo każda z ról była dla mnie w jakiś sposób ważna i każda zostawiła we mnie swój ślad.

Można dziś mówić o szacunku do aktora z dorobkiem ze strony młodszych kolegów z teatru?

- Nie zależy mi jakoś szczególnie na czołobitnie pokazywanym szacunku, tylko na partnerstwie. Dlatego często się zdarza, że kiedy zaczynam współpracę z młodymi aktorami, to staram się ich najpierw oswoić ze sobą. By nie widzieli we mnie "tego Baki", którego od dzieciństwa oglądali, tylko partnera, z którym na scenie mają coś zagrać. Inną sprawą jest szacunek do teatru. Kiedy w szkole aktorskiej Igor Przegrodzki pierwszy raz wpuszczał nas na scenę Teatru Polskiego we Wrocławiu, żeby jakąś scenkę wypróbować, to wszyscy zdjęliśmy buty. Przejawy szacunku wobec sceny, wobec instytucji teatru, która trwa nieprzerwanie tysiące lat, są mi bliskie. Nie lubię, gdy się traktuje teatr jak multikino. A jeśli któryś z aktorów traktuje teatr lekceważąco, to bardzo mi się to nie podoba.

Grał pan m.in. u Wajdy, Kieślowskiego, Pasikowskiego, Barańskiego. Czuje się pan aktorem spełnionym?

- W żadnym wypadku! I mam nadzieję, że nigdy się nim nie poczuję. Jest we mnie jeszcze wielka chęć grania tylu ról - nigdy nie splamiłem się myśleniem, że teraz już dosyć i że teraz sobie usiądę, odpocznę. Oczywiście taka okazja jak ta - "5 x Baka" - naturalnie skłania do tego, że człowiek patrzy wstecz i przygląda się temu, co zrobił do tej pory. Ale nie zamierzam już tylko odcinać kuponów od tego, co zrobiłem i spoczywać godnie na laurach. Ciągle chcę grać coś nowego.

Ciągle kursuje pan na linii: Gdańsk - Warszawa. Nie ciągnie pana do Warszawy na stałe?

- Po sukcesie "Krótkiego filmu o zabijaniu" Kieślowskiego wciąż mnie o to pytano. Ale jeśli wtedy nie podjąłem takiej decyzji, to tym bardziej nie zrobię tego teraz. Jestem bardzo zżyty z Gdańskiem; mam tu swój piękny dom, gdzie bardzo dobrze się czuję w otoczeniu bliskich i przyjaciół, mam morze... I powietrze "lepsze" niż w Warszawie (śmiech). Poza tym bardzo dużo mnie łączy z Teatrem Wybrzeże. Tu dwadzieścia sześć lat temu razem z moją żoną Joanną zaczęliśmy pracę, tu powstawały moje najważniejsze role. W Warszawie jestem przez dziesięć dni w miesiącu i cała moja filmowa i serialowa kariera dzieje się tam. Tak, jak jest, jest dobrze i nie chciałbym tego zmieniać. Ale nie będę się zarzekać. Jak będzie - czas pokaże. Przecież wszystko się może zdarzyć.

Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
14 marca 2014
Portrety
Mirosław Baka

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia