Nie klei mi się
"Klajster " - reż. Wojciech Klemm - Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w ŁodziPo obejrzeniu przedstawienia "Klajster" w Teatrze Nowym, które wyszło spod wprawnych teatralnych rąk Wojtka (napisałbym Wojciecha, ale wszędzie jest Wojtek, w Wikipedii jest Wojtek i w programie teatralnym jest Wojtek, to piszę Wojtek) Klemma oraz niemniej wprawnych rąk Tomasza Cymermana i Igora Stokfiszewskiego mam ochotę ciągle powtarzać: nie/ma/sensu/pisać/sztuk/o/Łodzi/bo/nie/odmiennie/kończy/się/to/jednym/i/tym/samym/czyli/narzekaniem/dlaczego/nas/tu/upieprzyli.
Powtórzę ostatnie już nieco bardziej opanowany - kończy się narzekaniem, dlaczego nas tu upieprzyli. Sztuka Klajster to opowieść o grupie idealistów, którzy w Łodzi pozostali. Założyli bar wegetariański i cierpią wszelkie szykany: od nazioli, katoli i skorumpowanych prezesów oraz nieprzychylnych władz. Generalnie totalne udupienie i opór tak zwanej materii. Do tego osnowa ze szlagierów łódzkich włókniarek w postaci: "kochana szara Łódź, miasto fabryk i kominów". Całość zagrana na scenie, dosłownie CAŁEJ scenie, zasypanej ścinkami materiałów, jak byśmy się nagle znaleźli na wysypisku śmieci u krawca. Wiadomo, o co chodzi: Łódź to wysypisko nie dających się zutylizować odpadów po przemyśle tekstylnym. Z tego zatęchłego kopca mieszkańcy jeszcze długo się nie wydobędą. Muszą taplać się w nim po szyję. Zatem jeszcze raz powtórzę nieco już uspokojony: to jest po prostu nudne. Nudna jest sztuka o Łodzi - bo się ona nieodmiennie sprowadza do tematu, dlaczego jakieś skurwysyny wdeptały mnie w ziemię. Interesująca jest natomiast sztuka z ewentualnie w Łodzi, robiona na miejscu, ale niekoniecznie dosłownie o tym miejscu. W niej mają szansę zaistnieć inne tematy niż włókniarki, dzieci w beczkach i łowcy skór - a zatem inne niż ogólne studia upadku.
U Klemma (Wojtka) jest Ewa (Joanna Król) - to ona zakłada bar wege. Rafał (Bartosz Turzyński) jej pomaga i chce się oświadczyć (nie jej), więc ciągle kłócą się o pieniądze, których nie ma - co jasne, przecież to Łódź. Joanna (Kamila Salwerowicz) im pomaga. Ona też bierze udział w kłótniach, wiadomo Łódź. Artur (Piotr Trojan) również pomaga. Ale on kłóci się na wyższym poziomie, on się o zwykłe pieniądze nie kłóci. On się spiera o idee, których wokoło nie ma, wiadomo, wiecie przecież, gdzie rozgrywa się akcja. Te spory toczy z szykownie ubranym panem w średnim wieku, który jest lokalnym administracyjno-polityczno-kapitalistycznym demiurgiem (Sławomir Sulej). W Łodzi - w odróżnieniu od innych miast - jest ich tylu, że nie sposób było pominąć go wśród bohaterów. To taka postać, której każdy, absolutnie każdy z nas, nawet ten, kto nie przeglądał ani jednego numeru "Krytyki Politycznej", powinien z całego serca nienawidzić, jakby był lewicującą Wandą, co nie chciała Niemca. Pan w garniturze sprzedaje głodnemu idei Arturowi złotą myśl, a mianowicie, żeby wierzył. No po prostu mówi mu, że brakuje chłopakowi wiary. Artur, że plany, plan jest potrzebny, nie wiara, bo samą wiarą - w Łodzi, dodajmy - daleko się nie zajedzie. W ten deseń do końca.
Już nie pamiętam, w którym momencie dokładnie słychać ten okropny huk, brzęk i trzask, czyli kiedy do spokojnego baru wegetariańskiego wpada pierwsza cegła rzucona prawicową dłonią. Ważne, że wielka idea wspólnoty, spontanicznej inicjatywy i oddolnego działania rozpada się w puch. Następuje zemsta układu za to, że buntownik Artur postanowił wyrazić swój sprzeciw wobec nieprawości prezesa i nasikał mu na drzwi. Tak właśnie jest, cytuję z pamięci, żeby nie było niedomówień: "nasikał na drzwi". Wpada rozwścieczony brat Artura (Mateusz Janicki), krewki narodowiec, i deklaruje, że już nie będzie go więcej krył i ochraniał. Ale wtedy to już wszystko się sypie - mówię tu w imieniu narodowca - dziewczyny zaczynają całować się w usta, ogólne rozprzężenie. Bar wege przechodzi na mięso i będzie serwował kotlety schabowe, ponieważ nie sposób się już utrzymać. Cała okolica, sprzedana pod stołem przez prezesa, zmienia się w kapitalistyczny poligon dla rekinów biznesu. Tu nie ma już miejsca dla soi i kaszki kuskus. Przychodzi babcia Artura (Mirosława Olbińska), którą ten prosi o sympatyczną opowieść z przeszłości albo opowiastkę o pierwszej miłości. Ten brak waleczności dołuje narodowca, który zaczyna kopulować z kanapą, z czerwoną kanapą kopuluje na środku sceny. To jakby powtórka z krakowskiego spektaklu Do Damaszku na podstawie dramatu Strindberga w Teatrze Starym w reżyserii Jana Klaty. Na szczęście łódzkie włókniarki nie zastrajkowały tak jak krakowska publiczność.
W "Klajstrze" ciężko wytrzymać połączenie infantylizmu z płycizną analizy. Autorzy mający w dorobku sztuki Brechta i skrzętnie ukrywający się za zasiekami z ideologii buntu przeciw szablonowemu, masowemu myśleniu łamią sobie zęby na złożoności łódzkiej sytuacji. Uciekają przed nią w dziecinadę, tworzą obrazy schematyczne i przewidywalne. Wszystko tłumaczą układami, spiskiem kapitalistów, nagonką narodowców, snują opowieści o rozebranych fabrykach, których cegły zużyto na budowę świątyni. Prawdopodobnie to wszystko prawda. Ale co z tego? W mieście społecznego zaangażowania, prężnych postaw obywatelskich, gdzie w ramach Budżetu Obywatelskiego setki ludzi na własną rękę sprzątają podwórka, reperują chodniki i zakładają boiska sportowe dla swoich dzieci, Klemm i Stokfiszewski słyszą szum tkackich krosien i syrenę fabryczną wzywającą robotnice do maszyn. Bar wegetariański? Prawdziwe rekiny żywią się mięsem.
P.S. Żeby nie było. Warto. Warto pójść, warto się zdenerwować. Bo teatr działa w napięciu. I wdzięczny jestem Nowemu za eksperyment, za przeciąganie struny. Aha, inscenizacyjnie ciekawe, parę fajnych. Pomysłów parę fajnych.