Nie lubię siedzieć w jednym garnku

rozmowa z Ewą Wiśniewską

"Tęsknię [...] za prawdziwym graniem. Teatr Telewizji powinien rządzić się prawami sztuki, być oparty na kreacji. Dokumentalne spektakle mnie drażnią. Jestem ich wrogiem" - mówi Ewa Wiśniewska

Wciąż pani pięknie wygląda!

Wciąż pięknie wyglądam?

Zacytowałem komplement ze spektaklu „Boulevard Voltaire", gdzie gra pani główną rolę. Ale to nie jest czcze pochlebstwo. To prawda.


Jeśli chodzi o spektakl, muszę zdementować pana rewelacje, bo wykonano komputerową obróbkę mojej twarzy, żeby wypadła starzej. Autor i reżyser Andrzej Bart oraz operator Witold Adamek stwierdzili, że bohaterka nie może wyglądać na taką, której zdarzy się jeszcze jedna szansa na miłość. Jest bardzo bogata, ale pozbawiona nadziei. Z mężem, gdy żył, też nie było słodko, bo zajmował się swoimi sprawami. Uczucie, jakie jej się przytrafia w „Boulevard Voltaire", miało być naprawdę ostatnie.

Jak pani zareagowała, widząc siebie jeszcze przed premierą, oglądając spektakl z kasety?

Spadłam z kanapy. Przecież tak będę wyglądać za 15, a może za pięć lat! Nie wiadomo, jak szybko to nastąpi, ale wkurzyłam się. Nawet chciałam dzwonić do Adamka. Powstrzymałam się. Postanowiłam obejrzeć spektakl ze znajomymi. Wtedy uznaliśmy, że efekt służy roli. Nigdy nie unikałam postarzania się w takich sytuacjach, choćby w „Ogniem i mieczem" czy „Starej baśni", gdzie dorobiłam sobie nawet sztuczne zęby przednie.

Mówi pani o ostatnim uczuciu emigrantów na paryskim bruku – polskiej Żydówki i Polaka, ale scena w sypialni, kiedy pani i Janusz Gajos występujecie w szlafrokach, sugeruje coś więcej niż platoniczną miłość.

Jedno drugiemu nie przeczy.

„Boulevard Voltaire" to spektakl o miłości, która może się zdarzyć po czterdziestce?


Delikatnie mówiąc! Bardzo delikatnie!

Ale tak jest. Tak może być?


Oczywiście. Miłość może spotkać każdego w każdym okresie życia. Dlatego jest tak cudnie.

Andrzej Bart napisał rolę, której nie można odrzucić.


Byłam oczarowana lekturą, ale w pierwszym momencie odmówiłam. Zastanawiałam się, czy ja – blondynka, dam radę zagrać Żydówkę. Łatwiej byłoby aktorce, która ma warunki zbliżone do postaci.

Dla Andrzeja Barta to była ważna kwestia?

On mi całkowicie zawierzył. Na wszelki wypadek wplotłam do języka mojej bohaterki kilka rozpoznawalnych, charakterystycznych sposobów wyrażania się, a także zachowania. Była również inna kwestia, która wzbudziła we mnie wątpliwości: gdy bohaterowie kłócą się o polsko-żydowską historię, bliższe mi były argumenty prezentowane przez postać graną przez Janusza Gajosa – tonujące stereotypy na temat polskiego antysemityzmu.

Jednak Bart tak wyważył racje na temat powikłanych polsko-żydowskich losów, żeby nie jątrzyć.

To trudna sztuka, bo ważkie argumenty są zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie.

Pani bohaterka przeszła z matką Auschwitz, jej mąż był przechowywany przez polskich chłopów. Czy zetknęła się pani z podobnymi historiami wśród koleżanek ze szkoły bądź ze studiów?

W spektaklu spotkałam się raczej z moją wyobraźnią. To ona mi pomagała w tworzeniu roli. Co prawda, w Liceum im. Żmichowskiej miałam koleżanki żydowskiego pochodzenia, ale nie były w kręgu najbliższych znajomych. Pamiętam tylko, że nagle zniknęły.

Co się wtedy mówiło?

Dziś, kiedy mamy pełnię wiedzy na tematy historyczne, może trudno w to uwierzyć, ale mówiło się, że wyjeżdżają z Polski po lepsze jutro do swoich rodzin. Tak się komentowało, bo było przecież ubogo, a za żelazną kurtyną miało czekać eldorado.

Spektakl pokazuje, że lepiej iść przez życie razem.


Uważam, że ciągłe rozdrapywanie ran jest bez sensu, a zwłaszcza generalizowanie i mnożenie stereotypów.

Jak się grało z Januszem Gajosem?

Tu nie ma dużo do opowiadania – cudnie! Zresztą, kiedy miałam wątpliwości, czy zagrać w „Boulevard Voltaire", właśnie Janusz przekonał mnie do roli. Pracowaliśmy osiem dni, z czego trzy w Paryżu. To ważne dla widzów, bo stolicy Francji nie dałoby się przedstawić na zastawkach tak sugestywnie. Dla mnie, oczywiście, ważniejsze są relacje między postaciami.

Janusz Gajos gra polskiego hydraulika w Paryżu – pokazanego á rebours.

Tak. To inteligent, poeta, który nie mógł i nie potrafił przystosować się do rzeczywistości. Tak bywa z emigrantami. Zdarza się też, że osoba wykonująca zwyczajny zawód jest wrażliwa, utalentowana, tylko zabrakło jej szczęścia. Ciągle gdzieś pędzimy i nie mamy czasu, żeby to odkryć. Dlatego zazwyczaj bierzemy za prawdę pozór i zewnętrzność.

Bohaterowie spektaklu czują, że nie mogą przegapić swojej szansy. Zdarzyło się to pani?

Trzykrotnie. Nie powiem, co to było. Ale gdybym te propozycje przyjęła, może inaczej potoczyłoby się moje życie.

Na pewno pani nie chce powiedzieć, co to były za role.

Na pewno.

A co było po pierwszym razie?

Nie zmądrzałam! Różnie bywa. Liczą się okoliczności życiowe, które nie sprzyjają, czasem człowiek głupieje albo sodówka uderza do głowy.

Teatr Telewizji oparty jest ostatnio na docudramach, a „Boulevard Voltaire" to powrót do dobrej literatury i znakomitego aktorstwa. Tęskni pani do takich produkcji?

Absolutnie tak. Tęsknię przede wszystkim za prawdziwym graniem. Teatr Telewizji powinien rządzić się prawami sztuki, być oparty na kreacji. Dokumentalne spektakle mnie drażnią. Jestem ich wrogiem. Jeśli już, wolę oglądać dokumenty na kanale TVP Historia albo Discovery.

Argument, że telewizja szukała sposobu na zatrzymanie spadku oglądalności, do pani nie trafia?

Jeżeli telewizja będzie emitować spektakle po 22, oglądalność będzie spadać. Dlatego teatr powinien wrócić na godz. 20.05, w miejsce nadawanych teraz bzdurnych seriali. O tym mówili nam telewidzowie podczas spotkania w Białymstoku, w którym ostatnio wzięliśmy udział z Andrzejem Bartem i Witoldem Adamkiem. Decydenci w Warszawie nie mogą zapominać o widowni mieszkającej z dala od największych ośrodków, gdzie Polacy poza telewizją nie mają szansy na teatr. Pamiętam też moje spotkania z Włochami, Anglikami, Francuzami, którzy zazdrościli nam Teatru Telewizji. Został zniszczony, dlatego osoby, które są za to odpowiedzialne, powinno się powiesić za pewną część ciała.

Teraz gra pani w Teatrze Narodowym. Jak pani ocenia ten etap scenicznej kariery?

Normalnie. Bez ekscytacji. Na przykład w Kwadracie grałam tylko komedie, w Narodowym zaś tylko role dramatyczne.

Jest pani poważną, narodową artystką.


Dlatego tęsknię do ról komediowych. Nie lubię siedzieć w jednym garnku.

Jak pani przeżyła ostatnie „Tango" Grażyny Szapołowskiej?

Wychodzę z założenia, że jeżeli aktor jest w teatrze repertuarowym, powinien podporządkować się jego regułom. Gdyby każdy z 80 aktorów zespołu Narodowego miał inny pomysł na swoją pracę poza sceną – nie doszłoby do żadnego spektaklu, nie udałaby się żadna premiera. Dyrekcja wywiesiła nam kwietniowy repertuar już w styczniu. Wszystko było oczywiste. 9 kwietnia siedziałam z kolegami w garderobie, w kostiumach, w perukach, do końca miałam nadzieję, że Grażyna Szapołowska przyjdzie. O godz. 18.55 Jan Englert powiedział, że może nam zrobi numer, wpadnie w ostatniej chwili i zagramy. To co się stało, nie mieści się w głowie.

Jak to zrozumieć?

Nie można. Teraz Grażynę Szapołowską zastąpi Katarzyna Gniewkowska. To bardzo dobra aktorka.

A jak się pani gra w „Lorenzacciu" Jacques\'a Lassalle\'a?

Najgorsza była premiera. Teraz dodaliśmy postaciom życia i pieprzu. Zapraszam. Proszę przychodzić bez żadnego ryzyka.

Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
13 maja 2011
Portrety
Antonio Tabucchi

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia