Nie ma mojego dziecka
"Moja córeczka" - reż: Marek Fiedor - Teatr Ateneum w WarszawieOpowieść Tadeusza Różewicza "Moja córeczka" ociera się o melodramat, ale melodramatem nie jest. To przejmujący zapis bezradności człowieka nieprzystosowanego do życia w miejskiej dżungli, w świecie twardych interesów i brutalnej siły. Człowieka, który cały wysiłek skupił, aby wychować swoje jedyne dziecko, i został z niczym. Nie umiał, nie sprostał, pogubił się. Nie utrzymał na tyle silnej więzi z córeczką, aby zachować nić porozumienia.
Ale przede wszystkim nie ustrzegł jej przed niebezpieczeństwem wielkiego świata. Jego świat wewnętrzny też był zakłamany, naznaczony skazą starannie maskowanej obojętności i wyniosłości. Henryk czuje się lepszy. Żyje w świecie wysokich wartości, żywi się owocami z drzewa wiadomości. Prelegent towarzystwa oświatowego wie niemal "wszystko". Taka wina nie może ujść bezkarnie.
Kiedy utwór Różewicza powstawał, świat nie był taki "wielki", to znaczy świat interesów wprawdzie się kręcił, ale na innych obrotach niż dzisiaj, szarpany "aferami", ale podrzędnego, groszowego rodzaju. Jednak i wtedy nietrudno było wpaść w złe towarzystwo, stoczyć się, niepostrzeżenie utracić wewnętrzne poczucie tego, co jest przyzwoite, a co nie tylko ze względu na moralność groźne.
Marek Fiedor próbuje odtworzyć ten czas już miniony, który nieoczekiwanie przybrał na sile. Pokazuje przaśne warunki egzystencji - dlatego nie tyle z oszczędności, ile z wyboru wszystkie pokoje, przez które bohater i jego córeczka przechodzą, w małym i wielkim mieście nie różnią się między sobą. Wszędzie ta sama przysadzista wersalka, owalny stół, parę byle jakich krzeseł i tylko kapa na wersalce bywa inna, czasem pojawi się kołdra. Środek sceny zajmuje obramowana cienkimi rurkami klatka PRL-owskiego mieszkania z segmentu. Blichtr wielkiego miasta sygnalizują kolorowe neony, przypominające ten czas Warszawy, strojącej się w kolorowe światełka, osłaniające szarą egzystencję.
To właśnie z blichtrem mierzy się Henryk, zdążający do rzekomo chorej córeczki, która nie przyjechała na święta z Warszawy. W stolicy czeka go zderzenie z wrogim światem, który na zawsze odebrał mu córeczkę i wiarę w ustalony porządek rzeczy.
Potwór wielkiego miasta zwycięża. Podobnie jak Brudas (Jerzy Kamas), włóczęga sprzedający jabłka, który w rodzinnym miasteczku mierzy się z ojcem, przestrzegając go przed katastrofą. Na nic, ujawnia Brudas, twoje starania, porządnictwo, skoro nie potrafisz trafić do serca.
W przedstawieniu Marka Fiedora nie ma zaskoczenia. Od początku wiadomo, że ojciec poniósł klęskę, że jego córeczka nie żyje, a teraz opowiada, jak do tego doszło, wikłając się w poboczne wątki i dygresje. Cały zatem ciężar spektaklu spoczywa na barkach Artura Barcisia, który gra przeciętnego, bezbarwnego człowieka, przygniecionego straszliwą stratą - swoim skromnym życiem nie zasłużył na taką karę. Pęta się po scenie-świecie w przydługim płaszczu, nie potrafi nawiązywać kontaktu z otoczeniem, zawsze schowany, zawsze za szklaną szybą, nawet kiedy rozmawia z córką, coś go od niej odgradza, coś utrudnia rozmowę. Drzemią w nim demony, na widok kobiecych okrągłości rośnie w nim pożądanie, Brudasa gotów jest udusić, ale dławi te wybuchy, przydusza odruchy, stara się pozostać pozapinany, w ramkach, które sobie sam narzucił.
Rzecz w tym, że utrzymać uwagę widza, grając postać tak nijaką, to niemal niepodobieństwo. Koncepcja tej postaci zbudowanej z samych niemal szarości i bylejakości prowadzi w rezultacie do efektu "białego dramatu", który nie budzi żadnych emocji. Wystudzenie emocjonalne wystudza i zobojętnia widza. To błąd, który obciąża reżysera. Wprawdzie jesienna szaruga, szarówka, szara godzina, ale tak naprawdę ludzi "szarych" nie ma, czasem tylko nie potrafimy dostrzec, jak są kolorowi. Fiedor odejmując ojcu barwy, źle przysłużył się opowiadaniu Różewicza, które wcale nie jest zderzeniem czarno-białych sił dobra i zła, ale wielu jego odcieni, które zabarwiają także duszę Henryka. Szkoda, bo celowe wypuszczenie energii z dramatu przynosi rezultat odwrotny do zamierzonego. Wyraziste epizody (zwłaszcza Brudas Jerzego Kamasa), mocne postacie drugiego planu (role Haliny Łabonarskiej, Doroty Nowakowskiej, Przemysława Bluszcza, Magdaleny Schejbal) nie zostały zrównoważone postacią główną, "podmytą" w swojej egzystencji scenicznej niszczącą nijakością. Kiedy Jerzy Trela w telewizyjnej adaptacji "Mojej córeczki" mówił o swoim nieszczęściu, ciarki przechodziły po plecach. Wyznania ojca w przedstawieniu Fiedora przechodzą obojętnie mimo uszu.