Nie mam sukcesów

rozmowa z Janem Kobuszewskim

Jeśli wziąłem dużą rolę w filmie, musiałem rezygnować z teatru, a u mnie zawsze teatr był na pierwszym miejscu. Z natury jestem człowiekiem pracowitym, ale zawsze potrafiłem wybrać sobie pracę, która sprawia mi przyjemność, a odrzucić tę mniej przyjemną. - mówi Jan Kobuszewski, świętujący 55 lecie pracy aktorskiej.

Powiedział pan kiedyś, że Polacy to naród skażony pesymizmem. Trudno jest nas bawić?

Polacy na wszystko narzekają, nic im się nie podoba. Nie dostrzegają wokół siebie dobrego. Ale ja jestem aktorem komediowym od ponad 40 lat - wcześniej byłem może nie tyle tragiczny, ile dramatyczny. I jakoś sobie radzę: od tych 40 lat mam widownię spragnioną radości. Z czego najczęściej Polacy się śmieją, raczej nie z siebie samych? - Nie. Rzeczywiście wolą się pośmiać z kogoś innego, obcego. Miałem przez całe życie zawodowe zaledwie kilku kolegów aktorów, którzy cieszyli się, gdy inni się z nich śmiali. Tadzio Fijewski, Henio Bąk, Wiesio Michnikowski... Oni potrafili się śmiać z samych siebie.

Miał pan poczucie, że przez 55 lat pracy artystycznej zmieniał pan bieg historii? Choćby rolą w słynnych "Dziadach" Kazimierza Dejmka, których zdjęcie przez władzę z afisza było katalizatorem studenckiego buntu 1968 roku?

Grałem tam doktora Becu. Twierdzę, że Dejmka wtedy podpuszczono na wyreżyserowanie "Dziadów". Mało kto pamięta, że wystawiono je na 50-lecie rewolucji październikowej. Jednak Dejmek zrobił to rewelacyjnie. Za dekorację odpowiadał Andrzej Stopka, jeden z największych naszych scenografów. Ale przede wszystkim świetna była gra aktorska Gucia Holoubka jako Gustawa-Konrada. Graliśmy te "Dziady" przez jakiś czas bez wielkiego zainteresowania. Aż poszła plotka, że spektakl jest antypaństwowy. A jak poszła plotka, to zaczęła walić publiczność. Władza, zaniepokojona jej reakcjami, nakazała zdjęcie spektaklu. No i w taki sposób z Dejmkiem upadł Teatr Narodowy. Ale to smutne wspomnienia.

To przejdźmy do wesołych. Na Nowy Świat, do Kabaretu Dudek.

Z kabaretem nie miałem początkowo nic wspólnego. Ale zadzwonił do mnie Edward Dudek Dziewoński i zapytał, czy bym się nie zgodził u niego zagrać. Nie zgodziłem się oczywiście. Uważałem, że się na tym nie znam, estrada to była dla mnie terra incognita. Dudek nie odpuszczał, dowiedziała się o tym moja żona, Hania Zembrzuska, i namówiła mnie, żebym spróbował. To spróbowałem.

Jaki był ten pierwszy występ?

Połowa lat 60., scena w kawiarni Nowy Świat. Straszliwa trema, wprost paraliżująca. Śpiewałem jakąś piosenkę i wyobrażałem sobie, że wpatrzona we mnie publiczność pyta: po cholerę on się tu znalazł? Za drugim, trzecim wyjściem było już zdecydowanie lepiej. W Dudku grałem ze wspaniałymi ludźmi. Basia Rylska, Irka Kwiatkowska, Magda Zawadzka, Wiesiek Michnikowski, Dudek Dziewoński, Wiesio Golas i moja skromna osoba - byliśmy trzonem... Ale kto tam nie grał? I Wojtek Pokora, Boguś Kobiela, wielu, wielu innych wspaniałych aktorów. Takie towarzystwo dodawało skrzydeł?

Dudek to była też niesamowita orka. W tym czasie zarobki aktorskie były bardzo niskie i żeby utrzymać rodzinę, trzeba było pójść na próbę w teatrze, potem była próba w telewizji, wieczorem spektakl w teatrze, a na końcu właśnie Kabaret Dudek. Kiedyś z Wiesiem Golasem obliczyliśmy, że w ciągu dnia przebieramy się co najmniej 20 razy!

Kabaret zaczynaliśmy o 22.15, po całym dniu pracy. Publiczność reagowała świetnie. Przemycaliśmy tam różne gagi wbrew cenzurze. Ludzie wtedy to podwójne denko natychmiast wyłapywali. Na Nowym Świecie mieścił się skrawek wolnej, inteligenckiej Polski. Te dwie już nocne godziny pracy w Kabarecie Dudek były darem od Pana Boga!

Władza na Kabaret Dudek patrzyła przez palce?

Był trochę wentylem bezpieczeństwa. Wielkim fanem kabaretu był Józef Cyrankiewicz. Podobno bywał na każdej premierze. Wydaje mi się, że władza i cenzura doszły wtedy do wniosku, że taki mały wentylek z grupą dobrych aktorów i niedużą salą może zostać dopuszczony. Byle nie na hołubiony przez ekipę gierkowską Śląsk! Mogliśmy wyjechać do Gdańska, do Krakowa, nawet do Stanów Zjednoczonych i Australii, ale na Śląsk - nie. Jednak poza zakazanym obszarem graliśmy. Dziesięć programów, dla pełnej sali po sto, sto pięćdziesiąt razy każdy. A że graliśmy czasami nawet pięć razy w tygodniu, to widownia w ciągu roku robiła się jednak dość duża.

Teraz spotykamy się w teatrze Kwadrat. Tu miał pan mniej przyjemną przygodę z władzą ludową.

Rzeczywiście, tu byłem trochę spiritus movens jedynego wygranego protestu aktorów. Dyrektorem Kwadratu był wtedy mój ukochany przyjaciel Edek Dudek Dziewoński. Po wprowadzeniu stanu wojennego postanowiłem - jak wielu innych aktorów - nie występować w telewizji. Problem polegał jednak na tym, że... byliśmy teatrem telewizyjnym. Przed którymś spektaklem przyszedł do nas Dudek Dziewoński, powiedział, że przyjeżdża ekipa telewizyjna i że będą nagrywali przedstawienie. Wtedy wstałem i powiedziałem, że nie gram. A ponieważ to była duża rola, zrobił się wielki szum. Potem opowiadał mi Dudek, że na zebraniu dyrektorów teatrów wicepremier Mieczysław Rakowski pieklił się, że ten Kobuszewski, który jest aktorem telewizyjnym, też strajkuje.

Władza postanowiła się odegrać?

Tak, zamknęła teatr. Dudka Dziewońskiego zdjęto ze stanowiska dyrektora, zostaliśmy bez pracy. Na szczęście przypadkiem, u dentysty, spotJcałem Edmunda Karwańskiego, dyrektora Teatru na Woli. Postanowiliśmy połączyć nasze zespoły i jakoś przetrwaliśmy.

A jak się panu pracowało z Olgą Lipińską?

Świetny reżyser i świetna artystka. Robiłem z nią mnóstwo programów, głównie w telewizji. Chociaż grałem u niej również w spektaklach teatralno-telewizyjnych. Mnie się z nią współpraca układała znakomicie. Mamy ten sam sposób patrzenia na świat i ten sam sposób uprawiania komediowości.

Jak pan ocenia współczesne kabarety?

To, co robiliśmy, było próbą pokonania progu, który stawiała nam cenzura. Nigdy nie mówiliśmy wprost, zawsze było to drugie denko. I publiczność to przyjmowała z radością. A dziś wali się otwartym tekstem: ten mi się nie podoba, z tego się szydzi. Po nazwisku nieomalże.

Może dlatego, że dziś publiczność chce wszystko mieć podane wprost, przestała łapać podteksty?

Nie, dziś jest wprost, bo wolno. Kiedyś dwuznaczność była pretekstem do świetnej zabawy, dziś, niestety, zdarzają się kabarety, które jedynie obrażają.

Może nie miały na kim się uczyć. W teatrze polskim było mało komediopisarzy.

Fakt, narodowych pisarzy komediowych można by zliczyć na palcach obu rąk. Zaczynając od Bogusławskiego, przez Aleksandra Fredrę, Józefa Blizińskiego, Michała Bałuckiego. W czasach międzywojennych było jeszcze gorzej - tworzyli tylko Bruno Winawer i Antoni Słonimski, a po wojnie Staszek Tym. W PRL prawie nic nie zostało napisane.

To jak było z rolami komediowymi?

Na szczęście była jeszcze literatura światowa: komedie angielskie, francuskie, amerykańskie. Niejaki William Szekspir umiał pisać komedie. Potrafił w dramacie i tragedii dać kilka komediowych epizodów. Jego sztuki są aktualne także dziś. Dobrze rozgryzł ten światek zwany ludzkością. Komedia to bardzo trudny gatunek do grania. Okazuje się, że te, które sam uważam za wartościowe, akceptuje i dobrze rozumie również publiczność. Agnieszka Osiecka powiedziała kiedyś, że jest pan "niewykorzystanym Chaplinem" polskiego kina.

Ma pan teraz, po latach, poczucie bycia niewykorzystanym?

Nie. Jestem widzem kinowym, kinomanem. Ale pracować dla filmu nigdy nie lubiłem. Kino to strasznie męcząca robota.

Ale u Stanisława Barei pan grywał.

Miałem niepisaną umowę ze Staszkiem. Zawsze gdy mi proponował rolę w filmie, a zdarzało się, że były to duże role, odpowiadałem: "Dobrze, Stasiu, zawsze u ciebie zagram, ale nie dłużej niż dwa, trzy dni zdjęciowe".

Dlaczego?

Bo to męczące... Dziś to idzie już znacznie szybciej, ale kiedyś filmy kręciło się parę miesięcy. Jeśli wziąłem dużą rolę w filmie, musiałem rezygnować z teatru, a u mnie zawsze teatr był na pierwszym miejscu. Z natury jestem człowiekiem pracowitym, ale zawsze potrafiłem wybrać sobie pracę, która sprawia mi przyjemność, a odrzucić tę mniej przyjemną. Moim miejscem była i jest scena. W filmie przychodzi się na plan, reżyser zarządza. Robi się parę ujęć i już nic nie można poprawić.

Pana największy sukces zawodowy?

Ja nie mam sukcesów zawodowych. I to niejest moja fałszywa skromność. Staram się robić to, co robię, możliwie najlepiej. I daleko mi do tego, żeby siebie oceniać. Wydaje mi się, że były role lepsze, były gorsze. Takie, które zapadły publiczności w pamięć, ale nie powiem, że to wielkie sukcesy.

Porażki były?

Na szczęście porażek też wiele nie było (śmiech). Zdarzały się sztuki, w których nie lubiłem grać. Na szczęście krytyka prasowa była dla mnie łaskawa. Pamiętam jednak porażkę. Grałem w telewizji Sherlocka Holmesa. W "Expressie Wieczornym" recenzje pisała kiedyś Wisia Woyciechowska [matka Andrzeja, późniejszego twórcy Radia Zet - przyp. red.]. Napisała, że takiego chama jako Sherlocka Holmesa jeszcze nigdy nie widziała. Może rzeczywiście to schrzaniłem (śmiech). To jedyna zła recenzja, jaką dostałem. W tym zawodzie na pierwszym miejscu jest szczęście, na drugim talent, a na trzecim praca. Gdyby człowiek nie wiadomo jak ciężko pracował, a nie będzie miał szczęścia czy talentu, to nic z niego nie będzie. A najlepiej, gdy te trzy czynniki się połączą.

Co pana ostatnio rozbawiło?

Głównie Sejm poprzedniej kadencji. To jest kabaret polityczny.

Ogląda pan obrady Sejmu?

Tak, tak. Jako obywatel Najjaśniejszej Rzeczypospolitej jestem zainteresowany tym, co się w moim kraju dzieje. Jeśli mam czas, to oglądam każde posiedzenia Sejmu. I wyciągam wnioski, ale one pozostaną już moją słodką tajemnicą.

Amelia Panuszko
Newsweek
5 grudnia 2011
Portrety
Jan Kobuszewski

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia