Nie obraziłem się na aktorstwo

rozmowa z Marcinem Hycnarem

- Reżyserię pojmuję jako sztukę opowiadania historii, a "W mrocznym mrocznym domu" jest moim zdaniem po prostu ciekawie wymyśloną, trzymającą w napięciu fabułą. Jako aktor stykam się na co dzień z widzami i mam osobiste wrażenie, że ludzie tęsknią za opowiadaniem historii - mówi MARCIN HYCNAR, aktor Teatru Narodowego, student Wydziału Reżyserii w AT w Warszawie, przed premierą w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie.

Jesienią tego roku repertuar Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie wzbogaci się o kilka nowych tytułów. Jednym z nich będzie sztuka "W mrocznym mrocznym domu" autorstwa Amerykanina Neila LaBute'a. Spektakl na Scenę Miniatura przygotowuje Marcin Hycnar [na zdjęciu podczas próby] - kojarzony do tej pory głównie z aktorstwem, teraz spełnia się w nowej roli - reżysera. 

Nie jest to wprawdzie pierwsza rzecz, którą Pan reżyseruje, ale chyba tak naprawdę pierwsza w pełni "poważna sprawa."

- No tak, żarty się skończyły (śmiech). Do tej pory realizowałem projekty poniekąd offowe, przy których zawsze były problemy z pieniędzmi, miejscem i czasem na próby. Praca w tutejszym teatrze to dla mnie pierwsza okazja do wpasowania się w zasady funkcjonowania tak potężnej instytucji. Wprawdzie jestem do nich na co dzień przyzwyczajony jako aktor Teatru Narodowego w Warszawie, jednak jako reżyser pierwszy raz uczestniczę w machinie produkcyjnej tej miary. I to jest duży komfort - to, że na przykład dość wcześnie oczekiwano od nas projektów scenografii czy kostiumów, pozwala nam teraz na systematyczną, symultaniczną pracę nad różnymi elementami spektaklu. To dużo większy komfort, niż kiedy wszystko się robi na ostatnią chwilę, bo wiecznie brakuje czasu i pieniędzy.

Co przyciągnęło Pana do Krakowa i zadecydowało o tym, że spektakl powstanie dla Teatru im. Juliusza Słowackiego? 

- Pochodzę z Tarnowa, więc Kraków zawsze był mi bliski, mam tutaj część rodziny i wielu znajomych. Zresztą przez dłuższy czas myślałem, że to tutaj będę studiował w szkole teatralnej, ostatecznie właściwie przypadek zadecydował o tym, że znalazłem się w Warszawie. Po prostu tamtejsze egzaminy odbywały się wcześniej, więc jak już dowiedziałem się, że mnie przyjęli to postanowiłem nie dokładać sobie więcej stresów. (śmiech) Zawsze lubiłem Kraków, uważam że to miasto ma w sobie nutkę magii, roztacza pewną aurę tajemniczości, o które w Warszawie zdecydowanie trudniej. Tutaj każdy wie gdzie pójść, żeby kogoś spotkać, zawsze można "w ciemno" wyjść na ulice i na pewno zdarzy się coś interesującego. Cieszę się, że jestem w Krakowie, od pierwszego momentu pracy nad spektaklem czuję, że mam tutaj swobodę oddychania i mogę skupić się tylko i wyłącznie na swojej robocie. Jeśli chodzi o Teatr im. Juliusza Słowackiego to tak się szczęśliwie złożyło, że na pierwszym roku Akademii Teatralnej, której wciąż jeszcze jestem studentem, miałem zajęcia z Panem Dyrektorem Krzysztofem Orzechowskim. Już wtedy zaczęliśmy rozmawiać o ewentualnej realizacji na scenie Teatru. Po dwóch latach udało się wszystko sprecyzować - tekst, obsadę, termin, więc jestem bardzo szczęśliwy. 

Co skłoniło Pana do tego, żeby wyreżyserować akurat tę sztukę?

- Reżyserię pojmuję jako sztukę opowiadania historii, a "W mrocznym mrocznym domu" jest moim zdaniem po prostu ciekawie wymyśloną, trzymającą w napięciu fabułą. Jako aktor stykam się na co dzień z widzami i mam osobiste wrażenie, że ludzie tęsknią za opowiadaniem historii. W tak zwanym "współczesnym teatrze" (choć to spore uogólnienie) komunikatywność z widzem przestała być wyznacznikiem jakości. Twórca może zrobić wszystko, a widz wcale nie musi rozumieć sztuki. Co więcej, jeśli jej nie rozumie to winę zrzuca się na odbiorcę właśnie, a nie na twórcę, który tak naprawdę okazał się niekomunikatywny. Myślę, że to wynika z pewnej pychy, niektórzy artyści wychodzą z niesłusznego założenia, narcystycznego myślenia o sobie. A przecież widzowie tak naprawdę najczęściej przychodzą do teatru po prostu po to, żeby się rozerwać czy wzruszyć.

A z jakiego założenia Pan wychodzi jako reżyser? 

- Takiego, że teatr jest pewną umową z widzem, który kupując bilet chce uwierzyć w to, co robimy na scenie, pomimo że to w gruncie rzeczy nieprawda. W tym według mnie tkwi magia teatru, więc jako reżyser będę się starał aby "W mrocznym mrocznym domu" wciągnęło widza w historię. Aby z wypiekami na twarzy, łzami w oczach lub też uśmiechem na ustach śledził poczynania bohaterów. Tekst pozwala spojrzeć na różne problemy (bardzo aktualne dla naszej rzeczywistości) w niestereotypowy sposób. Dotychczasowe wystawienia tego tytułu dowodzą, że sztuka ta powoduje szeroki rezonans wśród publiczności. Sprawy w niej poruszane bardzo oddziałują na ludzi i nie pozostawiają ich obojętnym - a to jest moim zdaniem główne zadanie sztuki, a w szczególności teatru - aby nie pozostawić widza obojętnym. 

Jakich aktorów wybrał Pan do obsady spektaklu? 

- W rolę głównego bohatera - Terry'ego wcieli się Grzegorz Mielczarek. Jego brata, Drew, zagra Marcin Sianko. Natomiast w roli tajemniczej dziewczyny - Jennifer, zobaczymy Karolinę Kamińską, nowy "nabytek" teatru. Obsada skrystalizowała się po rozmowach z Dyrekcją i jestem bardzo zadowolony ze składu aktorskiego, który mam. Już po pierwszych próbach widziałem jak świetni są to aktorzy. "W mrocznym mrocznym domu" to współczesna sztuka amerykańska, a jak wiemy Amerykanie to naród, który mówi za dużo i za szybko. Ale LaBute oparł tę sztukę nie tylko na wartkim dialogu, ale i na niuansach ukrytych pod nim. Dialog jest tutaj tylko pretekstem, słów jest celowo zbyt dużo, a najważniejsze jest to, co ukryte między nimi i do tego właśnie próbujemy się z aktorami "dokopać". Każdy z bohaterów jest właściwie równoprawnym partnerem w opowiadaniu tej historii, każda z ról jest tutaj równorzędnym wyzwaniem - przed każdym z aktorów stoi bardzo trudne zadanie, z którym zmaganie przynieść może sporo frajdy - myślę tak również jako aktor. 

Myśli Pan nad skierowaniem swoich kroków na ścieżkę reżyserii, czy będzie Pan próbował pogodzić ją z aktorstwem? 

- Mój pomysł na studiowanie reżyserii nie wynika z tego, że się obraziłem na aktorstwo i powiedziałem, że już nie będę więcej grał. Jeśli nikt mnie do tego nie zmusi to wolałbym nie wybierać między jednym a drugim. Na razie udaje się wszystko pogodzić. Reżyserią zająłem się w ramach - jak ja to mówię - poszerzania pola walki. Od dawna mnie to interesowało i po paru latach w zawodzie aktora stwierdziłem, że stać mnie na wzięcie odpowiedzialności za całość. Poczułem, że chciałbym opowiadać ludziom historie, które mnie interesują, a nie tylko być cząstką historii, które opowiada ktoś inny. 

Nie kusiło Pana żeby przy okazji "W mrocznym mrocznym domu" powalczyć na dwa fronty i obsadzić siebie samego w jednej z ról?

- (śmiech) To już jest wyższa szkoła jazdy, wyobrażam sobie, że to musi być dopiero skomplikowane! Przy moim aktualnym grafiku nie sądzę, żebym się na to szybko odważył. Na razie wolę się skupić na siedzeniu po drugiej stronie rampy. Ale nie mówię "nie" - może kiedyś się na to zdecyduję, na razie jednak nie czuję się jeszcze na tyle pewny i gotowy.

Nie możemy Widzów Teatru zostawić bez chociażby strzępka informacji na temat tego o czym opowiada sztuka...

 - Wszystko zaczyna się od spotkania dwóch braci, których relacje, delikatnie mówiąc, są dość napięte, a powody do szorstkich odzywek i zachowań wobec siebie tkwią gdzieś w przeszłości obu mężczyzn. Nie jest im łatwo nawiązać dialog, ale są do tego zmuszeni przez sytuację i właściwie pierwszy raz w życiu mają okazję całkiem szczerze ze sobą porozmawiać. Do tego zestawu dochodzi jeszcze tajemnicza dziewczyna, której rola w tej układance będzie dla widza zaskoczeniem. Więcej nie chcę mówić, żeby nie zdradzać fabuły i nie odbierać widzom przyjemności oglądania. Autor zrobił wiele, żeby zaskoczyć czytelnika w trakcie lektury tekstu. Chcemy więc, żeby także i widz poczuł w trakcie spektaklu satysfakcję z tego, że mylimy tropy i burzymy jego przyzwyczajenia, sprawiając, że to, co jeszcze przed chwilą uważał za pewnik, okazało się nieprawdą. To sztuka o tym, jak dzieciństwo każdego z nas wpływa na to jakimi jesteśmy ludźmi w dorosłym życiu. O tym, jak (czasem) dalecy są nam ludzie, zdawać by się mogło najbliżsi. Jak okazuje się że jedyne co nas ze sobą łączy to - jak mówi jeden z bohaterów - to, że "wyszliśmy z tego samego brzucha", podczas gdy różnimy się od siebie tak bardzo, że na ulicy nie odezwalibyśmy się do siebie słowem. W końcu jest to także sztuka o najprostszej potrzebie człowieka - potrzebie miłości, którą każdy z nas ma i która jest zaspokajana w bardzo różny sposób.

Damian Słowioczek
Polska Gazeta Krakowska
2 września 2013
Portrety
Marcin Hycnar

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...