Nie stawać na kotwicy
"Trucizna" - reż. Marek Gierszał - Krakowski Teatr Scena STU"Musimy żeglować czasem z wiatrem, czasem pod wiatr, ale żeglować, nie dryfować ani stawać na kotwicy." – „Trucizna" Lot Vekemans.
Zaintrygowana tytułem najnowszej premiery Sceny Stu spędziłam piątkowy wieczór w teatrze oglądając i przeżywając dramat skreślony ręką holenderskiej autorki Lot Vekemans, w przekładzie Moniki Muskały, wyreżyserowany przez Marka Gierszała. Dramat dla dwóch aktorów odkrywany przed widzem w dekadę po wydarzeniach, które doprowadziły do rozpadu małżeństwa i rozstania najbliższych sobie ludzi, zagrany został w przejmujący i bardzo ekspresyjny sposób przez Marię Seweryn (Ona) i Marka Gierszała (On).
Jak wspomniałam tytuł zaintrygował mnie i nie ukrywam, że oczekiwałam raczej sztuki detektywistycznej podszytej sporą dawką humoru, co wpisywałoby się w repertuar, w którym Scena STU bryluje od lat, bardziej niż dramat. I tu pełnie zaskoczenie, bardzo zresztą pozytywne. Tym razem reżyser wziął na warsztat sztukę podejmującą temat znany wprawdzie, ale też trudny nie tylko dla scenicznej prezentacji, ale także ze względu na duży ładunek silnych i niekoniecznie pozytywnych emocji koniecznych do przepracowania dla biorących w tym osobistym dramacie udział aktorów.
Widowisko oparte na sztuce Lot Vekemans skupia się w zasadzie na przedstawieniu spotkania byłych małżonków po niemal dekadzie przerwy i ciszy, która jej towarzyszyła. Spotkanie, pozornie zupełnie przypadkowe, odbywa się na cmentarzu, gdzie pochowany jest syn obojga, Jakub, zmarły dziesięć lat wcześniej wskutek potrącenia przez jadący z nadmierną prędkością samochód.
Tu też ujawnia się dwuznaczność tytułu dramatu. Trucizna jest powodem, dla którego małżonkowie spotykają się po latach milczenia, by dokładnie dowiedzieć się o zagrożeniu wynikającym z otrzymanego zawiadomienia, ale też trucizną dla ich wspólnej egzystencji i wzajemnych relacji okazuje się być tragedia sprzed dekady, z którą wówczas nie poradzili sobie ani wspólnie, ani gdy każde z osobna usiłowało się z nią zmierzyć. Przez dwie godziny widowiska małżeństwo w średnim wieku odsłania przed widzami kulisy przeżyć i wydarzeń zachodzących najpierw w szpitalu przy umierającym dziecku, potem zaś, dzień po dniu, podczas walki ze smutkiem i traumą towarzyszącym zmaganiom z codzienną rzeczywistością.
O samej tragedii dowiadujemy się w sumie niewiele, bo nie ona jest tematem przedstawienia. Tematem i problemem jest to, jak poradzili z nią sobie, wpisując ją we własną egzystencję bohaterowie tego dramatu. Ciekawe jest to, że Vekemans opisując dramat dwojga ludzi nadała mu wymiar uniwersalny, zaznaczając niejako, że strata dziecka czy osoby najbliższej może stać się udziałem każdego człowieka. Pozostaje też pytanie, jak do tej straty podejść, jak poradzić sobie z tragedią, o której sens i przyczynę nie zawsze można i nie zawsze jest sens pytać. Dlatego właśnie imiona i nazwiska obojga rodziców zastąpione są uniwersalnymi w swej istocie zaimkami ona i on natomiast zmarły chłopiec wymieniony jest z imienia. Ono właśnie wyznacza ramy jego jednostkowości, konkretności i wagi jaką jego strata stanowi dla bliskich.
Zatrzymajmy się przez chwilę przy aktorach odtwarzających role byłych małżonków. Kreacje obojga aktorów (Maria Seweryn, Marek Gierszał) są przejmujące, wywarzone i pełne emocji. Właśnie ich pełna ekspresji gra sprawia, że widowisko długie, liczące niemal 120 minut, na które składa się przede wszystkim retrospekcyjne odsłonięcie przeżywania przez byłych małżonków traumy i sposobów radzenia z nią sobie przez dekadę, w zasadzie pozbawione akcji, przyciąga jednak uwagę widza i wciąga go w świat emocji, przeżyć i decyzji byłych małżonków. Prawda ekspresji i emocje aktorów odtwarzających trudne i pełne tragedii przeżycia często przecież są również udziałem ludzi siedzących na widowni.
Autorka i reżyser ukazując podejście do tragedii i sposobu radzenia sobie z nią mężczyzny i kobiety wskazują też ich odmienność wynikającą z płci. Przy czym nigdzie uwagi te nie padają wprost. Pozostawione są raczej inwencji interpretacyjnej odbiorcy, niemniej jednak pokazują drogi, na których odnaleźć można radość czy wartość życia po starcie. Ona – po śmierci adaptowanego dziecka, zamyka się w sobie, cierpi, oczekuje rozwiązania, przynajmniej w jakimś zakresie, od partnera. Dodatkowo prześladują ją senne koszmary, w których za każdym razem odtwarza wypadek syna, którego była świadkiem. Nie chce i nie potrafi zapomnieć. Popada w uzależnienie od środków nasennych. Odnajduje drogę do normalności poprzez odrzucenie ponownej adopcji (dziecko to nie przedmiot, nie da się go zastąpić innym) i stworzenie rutyny, w której odtwarza utarte reguły życia społecznego: rozmowy z ludźmi, praca, poranna kawa i śniadanie z sąsiadami. On – opuszcza żonę, oczekiwaniom której nie potrafi sprostać, potem zaś patrząc na toczącą się wokół rzeczywistość i ludzkie losy, dochodzi do wniosku, że życie należy brać takim jakim jest i cieszyć się tym co ono daje, bo powrotu do stanu sprzed tragedii po prostu nie ma. Nie da się czasu cofnąć, nie da się i nie chce się zapomnieć, a żyć trzeba dalej. Ponownie się żeni, a podczas rozmowy z byłą żoną okazuje się, że oczekuje narodzin dziecka. Nie zapomniał, bo rozmowa otwiera w nim niezabliźnioną ranę, bo ciągle bardzo emocjonalnie reaguje na zarzuty byłej partnerki, ale rozmowa w neutralnej przestrzeni, naznaczonej jedynie grobem dziecka, które dla obojga było tym, co w tamtym czasie najważniejsze sprawia, że oboje we wzajemnej relacji wydarzeń sprzed dekady odkrywają treści, których wówczas nie dostrzegli, a które pozwalają im zaakceptować dalszą drogę życiową partnera i otworzyć się na reinterpretację własnego postępowania.
Ze sceny nie pada ani jedna odpowiedź dotycząca rozwiązania problemu obojga rodziców. Spotkanie zaaranżowane jako zupełnie niemal przypadkowe i nie związane z wydarzeniami sprzed dziesięciu lat, kończy się w równie neutralny sposób, kiedy rozmówcy dochodzą do wniosku, że powiedzieli i wyjaśnili sobie wszystko. W sumie owo 'wszystko' sprowadza się do dwóch opowieści o tym co i jak się wydarzyło po śmierci Jakuba oraz wyjaśnienia niedomówień i nieporozumień, jakie miedzy nimi zaszły, a których konsekwentnie milcząc prze dekadę nie wyjaśnili, nie chcąc się wzajemnie ranić i wracać do bolesnych wspomnień.
Stwierdzić trzeba, że to pozorne, pozbawione odpowiedzi zakończenie widowiska jest rozwiązaniem najlepszym z możliwych. Bo tu nie ma prostych dróg i nie da się podać prostych odpowiedzi na pytania o to jak radzić sobie z tragedią postrzeganą jako niezasłużona niesprawiedliwość losu i życiem jakie po niej następuje, a człowiek postawiony w obliczu takich przeżyć drogę oswojenia traumy musi się w znacznej mierze odnaleźć sam.
Można jednak i należy pogratulować trafnego wyboru i ciekawej prezentacji dramatu na deskach teatralnej sceny reżyserowi, aktorom zaś świetnej interpretacji przeżyć obu postaci czego dowodem była owacja na stojąco publiczności zgromadzonej na widowni po zakończeniu widowiska.