Nie ubiór jest najważniejszy
Rozmowa z Gretą Subatavičiute- Zawsze mówię, że moja rola w tym jak wygląda postać jest malutka. Największa część pracy odbywa się w pracowni krawieckiej, gdzie krawcowa jest położną, która przyjmuje na świat to dziecko, które urodziło się w głowie projektanta.
Z Gretą Subatavičiute - litewską kostiumografką pracującą przy spektaklu "Czarownic z Salem" w reż. Jana Buchwalda - rozmawiają Kamila Łyłka i Dorota Sianożęcka.
Jak zaczęła się Pani przygoda z projektowaniem kostiumów?
- Kostiumy w moim życiu pojawiły się już w dzieciństwie. Kiedy miałam około pięciu lat zaczęłam szyć lalki. Moje dzieciństwo przypadało jeszcze w czasach Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Lalka była wtedy bardzo trudno dostępną zabawką. A o jakiejś barbie to trudno było sobie nawet marzyć, że może ją ktoś mieć. Często nawet nie wiedziało się, że taka w ogóle jest. Chociaż jak ja się urodziłam ona już była, tylko w Ameryce, na Zachodzie, a nie u nas. W tamtych czasach lalki i w ogóle zabawki się szyło. I ja tak właśnie zaczęłam. Moja śp. Babcia była krawcową, więc nie miałam problemu z dostępem do materiałów, nici, igieł. Mogłam też się tym wszystkim bawić i korzystać z tego. Tylko problem niestety miała moja śp. Mama, bo bardzo dobrze pamiętam, jak kiedyś skroiłam jej jedyną wizytową suknię. Była w kwiaty i z organzy. W tamtych czasach taka sukienka była cudem świata :) I ja ją całą pokroiłam, bo były mi do jakiegoś projektu potrzebne kwiaty. Dostałam wtedy od mamy straszną karę i tak właśnie zaczęła się moja przygoda z projektowaniem. Jeszcze dużo było takich sytuacji, ale o tym już lepiej nie mówić :) Nie zniechęciło mnie to wcale.
Co najbardziej lubi Pani w swojej pracy?
- Chyba spotkanie z ludźmi. Jestem już dojrzała i im dalej idę, tym jaśniej widzę, że nie ubiór jest najważniejszy. Odzież to jest tylko to, czym my się przykrywamy. Jest też wyrazem tego, co chcemy powiedzieć światu o sobie. Czasami nawet jest to kłamstwo, bo nie zawsze lubimy to co ubieramy, ale musimy nałożyć, bo mamy jakąś pracę czy jakieś spotkanie i musimy wyglądać odpowiednio dobrze, chociaż może w tym momencie wcale tak się nie czujemy. Najważniejsze jest odgadnąć duszę człowieka poza tym ubraniem. Odzież jest, można powiedzieć, takim pancerzem, który przykrywa to, co kryje się w głębi człowieka. Dlatego teraz najważniejszy dla mnie jest człowiek ze swoją historią, filozofią i psychologią. Nie zawsze daje się tak szybko człowieka rozłuszczyć jak orzech i jest to bardzo duży sukces dla mnie, jak uda się dojść do tego, co kryje się w środku człowieka. To jest najważniejsze.
Jakie realizacje wspomina Pani najlepiej i czy ma Pani jakieś marzenie zawodowe?
- Każda ostatnia praca przypomina się najmocniej, bo te co były, to jest przeszłość i nie wracam do tego. Jestem zawsze niezadowolona z tego co zrobiłam. Zawsze, jak widzę efekty swojej pracy po czasie, bym coś zmieniła. Dlatego staram się nie wracać do tego co było, ewentualnie tylko tyle, żeby zobaczyć swoje błędy i uczyć się z tego, bo całe życie zdobywa się przecież doświadczenie. Z panią Teresą Rokitą, waszą świetną krawcową, śmiałyśmy się, że dla mnie kreowanie każdej postaci jest jak "zajście w ciążę". Pani Teresa się mnie cały czas dopytywała: "jak to będzie wyglądać, co robimy", a ja mówię: "Pani Tereso, mi się to jeszcze nie urodziło":) Bywa tak, że długo nosi się tą postać w sobie i nie wiadomo do końca co z tego wyjdzie. Dlatego mi zawsze najmocniej zapada w pamięć i najbardziej wyraziste jest wspomnienie ostatniej pracy. Lubię pracę i w kinie, i w teatrze. Ostatnio pracowałam na planie filmowym i te półtora miesiąca było dla mnie trudne i wymagające, ale dzisiaj to już tylko wspomnienie lepszych i gorszych chwil. Nie mam chyba jakiegoś wyjątkowego marzenia, ja lubię zaskoczenia i lubię przyjmować to co przyniesie mi los.
A jak zaczęła się Pani droga z "Czarownicami z Salem" w Teatrze im. Aleksandra Sewruka w Elblągu?
- Z tą sztuką też było tak, że chyba nic się nie dzieje bez przyczyny. Moje spotkanie z reżyserem Janem Buchwaldem też było niespodziewane, nieplanowane. Zadzwonił do mnie Wojtek Stefaniak, którego znam już od wielu lat, bo pracuję razem z nim, on często przyjeżdża do nas na Litwę. Dzięki niemu poznałam Jana Buchwalda i tak się wszystko potoczyło, że teraz po latach znaleźliśmy się w Elblągu. To on zaproponował mi pracę przy tworzeniu kostiumów do spektaklu "Czarownice z Salem" w Teatrze Sewruka.
Jakie będą kostiumy do "Czarownic z Salem"?
- Przyzwyczaiłam się do współczesnego odczytywania klasycznych sztuk. Ostatnio u nas na Litwie Szekspir czy Molier najczęściej wystawiani są z kostiumami współczesnymi, bo widzowi, moim zdaniem, łatwiej jest identyfikować się z bohaterem, który wygląda podobnie do niego. Jak Janek do mnie zadzwonił myślałam, że będziemy również całkiem współcześnie odczytywać Millera, a okazało się, że kostiumy będą pomieszane. Historyczne, ale troszeczkę podciągnięte we współczesne czasy. Reżyser bardzo dobrze widział jak każda postać ma wyglądać i bardzo dokładnie mi powiedział, co on widzi. Później już starałam się tę wizję reżysera realizować z mojego punktu widzenia czyli człowieka, który robi kostiumy.
Jak pracuje się Pani w Elblągu?
- Jestem bardzo wdzięczna i zadowolona, że mogłam zapoznać się z ludźmi, którzy pracują w Teatrze i oczywiście z krawcowymi. Zawsze mnie dziwi kiedy ludzie, którzy projektują kostiumy czy ubrania, nie mówią o tych, którzy tak naprawdę te ubrania robią. Narysować projekt może każdy, ale zrobić tak, żeby to, co jest na papierze albo zostało omówione ustnie, przenieść w realne życie, to musi usiąść nad tym człowiek, który będzie potrafił to uszyć. Projekt trzeba wyciągnąć z papieru i przenieść na materiał. Ja zawsze mówię, że moja rola w tym jak wygląda postać jest malutka. Największa część pracy odbywa się w pracowni krawieckiej, gdzie wracając do porodowych skojarzeń, krawcowa jest położną, która przyjmuje na świat to dziecko, które urodziło się w głowie projektanta.