Nie udawajmy, że świat jest doskonały

Rozmowa z Martą Guśniowską

Udawanie wtedy jest dobre, kiedy daje szczęście. Myszce wydaje się, że jak będę straszna, to będę szczęśliwa. I nagle rzeczywiście - dostaje kostium, przestrasza Konia i jest super. A potem zastanawia się - czy rzeczywiście jest tak super, niż naturalnie? Wydaje mi się, że poudawanie jest zasadne, jeśli poudajemy coś, czym chcielibyśmy być, po czym okazuje się, że to kim jesteśmy normalnie nie jest fajniejsze. Wtedy oddajemy kostium i wracamy do siebie.

Z Martą Guśniowską, dramatopisarką i bajkopisarką, współpracującą z większością teatrów lalek w Polsce, a także w Czechach, Słowacji i na Węgrzech, rozmawia Jerzy Doroszkiewicz.

Jerzy Doroszkiewicz: Dramaturg czy dramaturżka?

Marta Guśniowska: - Dramatopisarka. Jestem i dramaturgiem, i dramatopisarka. Dramaturg pracuje nad cudzym tekstem, a dramatopisarka pisze własne. Słowo dramaturżka strasznie mi się nie podoba. Nie mam feministycznego zacięcia. Jestem zdania, że my się tak pięknie różnimy z mężczyznami i niech tak zostanie.

No dobrze - to ustalamy - Marta Guśniowska to dramatopisarka. I tak od 15 lat?

- Pierwszą sztukę napisałam jeszcze wcześniej. Dramatopisarką mogę się nazwać od momentu, kiedy sztuka została wystawiona.

Naprawdę "Baśń o Rycerzu bez Konia" to był debiut?

- Tak! Wcześniej pisałam jakieś sztuki, ale dla dorosłych. Jak się jest młodym, wydaje się, że trzeba pisać dla osób dojrzałych, a nie dla dzieci. "Baśń o Rycerzu bez Konia" napisałam w 2004 roku i wysłałam ją na poznański Konkurs na Sztukę dla Dzieci i Młodzieży. Dostała tam wyróżnienie i od razu spodobała się ówczesnemu kierownikowi literackiemu Teatru Animacji w Poznaniu, pokazał ja dyrektorowi i już w 2005 roku była premiera.

Ja mam takie wrażenie, że Pani zdefiniowała tą sztuką swój styl

- Teraz uważam, że tak się stało. Pamiętam, że "Baśń o Rycerzu bez Konia" pisało mi się bardzo przyjemnie. Termin nadsyłania prac był bardzo krótki - napisałam ją w cztery bardzo intensywne dni.

Pani jest taką piewczynią niedoskonałego świata

- Bo świat jest niedoskonały, więc nie udawajmy że jest inaczej. Zdaję sobie sprawę ze swoich niedoskonałości, na szczęście zdaję też sobie sprawę z tego, w czym jestem dobra. Warto mieć w życiu taką przeciwwagę.

Bo wtedy nie będzie depresji.

- W każdej dziedzinie życia po prostu potrzebny jest złoty środek. U mnie to się sprawdza. Jeśli idziemy w same niedoskonałości, może skończyć się depresją, jeśli pójdziemy w stronę samych doskonałości jest jeszcze gorzej.

Czyli jak Koń, to z czkawką, jak Rycerz, to kiedy już znajdzie Konia, przechodzi mu chęć do żeniaczki.

- Różnie w życiu bywa, ale w końcu wszystko dobrze się skończyło.

Ale Koń fajniejszy od żony (śmiech)

- Zależy jaki koń i jaka żona.

U Pani każdy ma prawo do zwątpienia - i Rycerz i Koń. spotykając Smoka chcą w pewnym momencie dać się pożreć, bo zwyczajnie mają dość.

- Każdy z nas ma taki moment - nazywam go chanderką. Na przykład przez ileś dni mi się świetnie pisze, świetnie wszystko układa i nagle człowiek wstaje i mówi: a nie chce mi się dziś. I nie nazywam tego chandrą ani, broń Boże, depresją, bo to bardzo nadużywane słowo, tylko taką chanderką. Wiem, że nic się złego nie dzieje, ale jakoś tak mam. Każdy z nas ma coś takiego, podobnie jak momenty zwątpienia. Nawet jeśli dążymy do jakiegoś celu, patrząc na ten stan dramaturgicznie, w pewnym momencie zawsze jest jakieś zwątpienie. Ważne, żeby się później z niego otrzepać i iść dalej.

To co cię nie zje, to cię wzmocni?

- Prawie tak powiedział Nietzsche (śmiech). Prawie o to mu chodziło.

Nie można dać się pożreć smokowi zwątpienia?

- Nie trzeba przed nim uciekać. Można z nim podyskutować, oswoić smoka zwątpienia. Ładnie wyszło.

Zaglądając dalej do świata dorosłych - szara myszka też ma prawo czasem zabłysnąć?

- Oczywiście, bo każdy z nas ma tę iskierkę. Niektórzy rodzą się tacy bardzo "naiskrzeni", rodzice i wszyscy dookoła mówią im: super, super, super, a niektórzy rodzą się tacy, że ktoś im zapomni powiedzieć, że są fajni, wartościowi i nie mają tyle szczęścia, żeby spotkać ludzi, którzy powiedzą: ty błyszczysz. Trzeba samemu uwierzyć, że rzeczywiście w czymś błyszczę, jak ta myszka.

I wystarczy poudawać, że tak świat nam się podoba i zdobędziemy przyjaciół?

- A czemu poudawać?

Bo jak się przebieramy, to jednak udajemy. W baśni Myszka zakłada kostium, żeby być groźna, w realnym świecie dziewczyny wypożyczają sukienki, malują się, żeby dobrze wypaść na zdjęciach...

- To nie jest mój świat. Udawanie wtedy jest dobre, kiedy daje szczęście. Myszce wydaje się, że jak będę straszna, to będę szczęśliwa. I nagle rzeczywiście - dostaje kostium, przestrasza Konia i jest super. A potem zastanawia się - czy rzeczywiście jest tak super, niż naturalnie? Wydaje mi się, że poudawanie jest zasadne, jeśli poudajemy coś, czym chcielibyśmy być, po czym okazuje się, że to kim jesteśmy normalnie nie jest fajniejsze. Wtedy oddajemy kostium i wracamy do siebie.

Po prostu trzeba mieć dystans. Pani pisząc tę sztukę 15 lat temu to chyba była prorokiem Facebooka. Co prawda teraz zaledwie ma Pani 1186 znajomych, w tym własną mamę. I teraz co? Wystarczy lajkować i przyjaciół przybywa. Przebieramy się i kolekcjonujemy

- Niestety, Facebook tak działa. Za często się tam nie poruszam, bo moim zdaniem to większy złodziej czasu niż telewizor, który kradnie czas. Nie widziałam raczej u nikogo takiego telewizora z horrorów, który sam się włącza i każe siebie oglądać i przywiązuje pasami. To my za łatwo sprzedajemy swój czas i ktoś nam go kradnie. Facebook jest fajny, bo kiedy jadę pociągiem i zastanawiam się co będę robić, zaglądam do przyjaciół i widzę co się dzieje.

I lajkuję?

- Jeśli mi się coś spodoba, to tak. Szczególnie jeśli komuś coś fajnego się zadziało. Widzę, gdzie kto jest. Jadę do Poznania i wiem, kogo mogę odwiedzić. To także możliwość szybkiego kontaktu. Mam garstkę wartościowych przyjaciół, którzy myślę mogliby za mną pójść dla towarzystwa do piekła. Realnych, nie zdobytych na Facebooku.

I ma Pani odpowiedź, dlaczego baśń się nie zestarzała - dopóki będą portale społecznościowe - będzie hitem, bo każdy chce trochę poudawać i zdobyć te łajki.

- Może. Nie lubię pisać sztuk współczesnych, bo nie do końca jestem osadzona we współczesności. Do mnie dzwoni mama i mówi, co się dzieje na świecie, w polityce, "bo ty na pewno nie oglądasz". Pewnie, że nie oglądam, bo jestem nadwrażliwcem i co zobaczę, wsiąkam to jak gąbka, i wtedy będę siedziała nie z chanderką a prawdziwą chandrą.

Były kaczki w Pani sztukach?

- No nie, nie piszę współcześnie (śmiech).

Gęś już była, to kaczka nie może być?

- Chyba, że taka upieczona w pomarańczach... Zobaczymy. Siłą baśni jest to, że nie jest współczesna. Jest wzięta z chmury i przez to baśnie, które czytamy od stu czy dwustu lat cały czas są fajne i autentyczne.

Pani to w ogóle chyba lubi takie nie do końca udane postaci - wychudzona gęś, pryszczaty rycerz. To ze studiowania filozofii wzięła się taka empatia dla słabszych?

- Takie coś jest wrodzone. Pewnie przez tę nadwrażliwość mam dużo empatii. Dzięki filozofii to wszystko mi się ułożyło. Kantowski imperatyw "należy postępować zawsze wedle takich reguł, co do których chcielibyśmy, aby były one stosowane przez każdego i zawsze", czyli - w dużym uproszczeniu, czyli nie rób drugiemu, co tobie niemiłe. Zawsze zastanawiam się, jak ja bym się czuła w określonej sytuacji, czy byłoby mi przykro.

To taka Pani filozofia życiowa- "nie rób drugiemu, co tobie niemiłe'?

- Tak. Jesteśmy niedoskonali, ale te niedoskonałości są właśnie tym co nas odróżnia. Gdybyśmy wzięli jakąś parę i zapytali mężczyznę, co naprawdę kocha w swojej żonie, nie powiedziałby raczej, że jest przepiękna i ma długie loki, tylko by powiedział, że na przykład tak śmiesznie śpi albo, że śmiesznie kicha. Coś, co ją wyróżnia z tłumu, a nie identyfikuje i określa jako przepiękną.

Pani teksty są wielowarstwowe, jak ta sławna cebula, o której wspomina Shrek.

- I ma warstwy. Myślę, że dobra bajka powinna mieć dużo warstw, żeby każdy z nas mógł sobie ściągnąć odpowiednią ilość.

To zacznijmy od łupinki. Chce Pani zarażać teatrem przede wszystkim dzieci?

- Tak. Dzieci są fajne, chłonne i dla nich piszę. W moim rozumieniu bajka musi być familijna. Nie lubię, kiedy ktoś mówi, że bajka jest dla dzieci, jest dla wszystkich. Dorosły znajdzie w niej coś innego, dziecko co innego. Mamy nasze comiesięczne czytania w BTL-u, uwielbiam je. Energia, którą dostajemy od widzów, kiedy widzę jak się otwierają drzwi i wchodzi ponad 200 osób, trzeba usadzać dzieci na kolanach, to coś cudownego. To coś, czego ja nie mam, a mają aktorzy - natychmiastowy odzew. Napiszę sztukę i ona może mi się spodobać, mogę zatrudnić "swojego prywatnego aktora", żeby mi ją przeczytał, wtedy widzę czy są dłużyzny i co nieco skreślam, ale dopóki nie będzie premiery nie wiem, czy się spodoba czy nie. Na potrzeby czytania robię co miesiąc nową adaptację i od razu mi się sprawdza. Widzę, w których miejscach widzowie się śmieją. Bardzo często dzieci śmieją się w innych miejscach, dorośli zupełnie gdzie indziej. A kiedy dorośli się śmieją, dzieci też się śmieją.

Bo śmiech jest zaraźliwy.

- Oczywiście, nawet nie wiedząc o co chodzi. Mamy dobrą zabawę, pod warunkiem że jest to wielopłaszczyznowe, żeby dorośli się nie nudzili w teatrze, bo to oni przyprowadzają dzieci do teatru.

I Pani sobie pomyślała, że skoro dorośli mogą być teatralnymi analfabetami, napiszę dla dzieci "Alfabet teatru"?

- (śmiech) Był taki pomysł, mam nadzieję, że takich analfabetów jest coraz mniej.

Pani napisała także "Piosenki do zwiedzania" - Białystok to już Pani miasto?

- Trudno powiedzieć. W pewnym sensie tak. Mieszkam tu już prawie tak długo, jak mieszkałam w Poznaniu. Teraz przeniosłam się do Supraśla. Może tak mam, że co 10,12 lat będę się przenosić? Tak samo jak Poznań nigdy nie przestał być moim miastem, tak samo po przeprowadzce do Supraśla Białystok też będzie moim miastem. Tu spędzam połowę czasu.

Co z perspektywy dekady poleciłaby Pani innym w Białymstoku?

- Ludzi! Ludzi, teatr, kuchnię, krajobraz, powietrze.

Pani sztuki są grane za granicą -jak docierają do nich inne teatry - przez festiwale, ma Pani agenta?

- Powinnam mieć, ale nie mam. Tak jak nie jestem zakorzeniona w rzeczywistości, nie potrafię sobie poradzić z tymi sprawami. O moje tantiemy dba ZAiKS, ale to nie jest agent.

To jak to się dzieje, że na Węgrzech grają Guśniowską?

- To akurat udało się dzięki Krzysztofowi Rauowi, naszemu cudownemu białostockiemu profesorowi. Wtedy nie mieszkałam jeszcze w Białymstoku i zadzwonił do mnie ten słynny Krzysztof Rau, którego wtedy nie znałam i powiedział, że chciałby zrobić coś mojego na Wydziale Sztuki Lalkarskiej, a potem wziął sztukę na Węgry. Chyba mam farta w życiu. Wiem, że mało robię w tym kierunku, bo też nie mam śmiałości, choć to może głupio brzmi po tylu latach.

To może trzeba Pani uszyć jakiś kostium, jak dla myszy?

- Chyba tak. Pomyślałam sobie ostatnio, że praktycznie znam chyba wszystkich dyrektorów teatrów lalek w Polsce i prawie z wszystkimi jestem na "ty", a do teraz nigdy nie było czegoś takiego, że wysłałam do nich tekst na zasadzie: mam coś fajnego, może zrobicie? Chyba trochę głupio robię (śmiech).

To wróćmy do myszy. A jaki Pani by chciała założyć kostium prywatnie, żeby się ośmielić?

- Nie mam pojęcia. Jakieś super coś. To najtrudniejsze pytanie, jakie dostałam i zaczęłam się zastanawiać do jakiego zwierzątka mogłabym być podobna. Może super mysz? (śmiech) A może coś związanego z kuną? Pojawiła się u mnie ostatnio w ogródku, nazywa się Kunegunda i bardzo mi się podoba. To może super kuna?

Tego jeszcze nie było! I będzie pewnie miała futerko do wyczesania.

- Prawda? Wyobrażam sobie, że fajnie się je głaszcze i są takie zwinne.

Ale mają też ostre ząbki.

- Jakby co, więc to też dobrze! Poradzi sobie w życiu.

Pani to taki trochę Remigiusz Mróz dziecięcej dramaturgii - podobno powstała już ponad setka utworów?

- Chyba tak. Już jakiś czas temu Halina Waszkiel wyliczyła mi setkę sztuk. Wśród nich są również adaptacje, ale rzeczywiście tych tekstów powstało sporo. Śmieję się, że nic innego nie umiem.

Czyli jest Pani taką żywą maszyna do pisania?

- Zanudziłabym się bez pisania. Nie mam telewizora, nie umiem gotować, to co robić? Siedzę i piszę.

A mężczyźnie gotuje Pani parówki?

- Nie, to on gotuje.

Czyli trzeba mieć takiego faceta, żeby "se ugotował"?

- Nie tylko "se", bo mnie też (śmiech). Robi dwa obiady.

Teatry podrzucały tematy do tej setki?

- Oczywiście. Prawdopodobnie jakieś pół na pół. Rzadko zdarza się, że ktoś z teatru pyta - co masz nowego? Może teatr w Opolu jest wyjątkiem. Zazwyczaj teatr dzwoni i mówi - bylibyśmy zainteresowani sztuką o tym i o tym albo konkretną adaptacją. Zazwyczaj mówię, że tak, choć ostatnio zaczynam trochę odmawiać, rzeczy które mam wrażenie, że mnie nie rozwijają. Kolejna adaptacja Czerwonego Kapturka? Napisałam już cztery różne i sama się zastanawiam, jak można na cztery sposoby odczytać tę samą bajkę, ale to jest właśnie siła baśni. Po 15 latach pracy już sobie przebieram. Poszłam też bardziej w pisanie książek, zachęcił mnie do tego sukces "A niech to Gęś kopnie". Chyba przychodzi taki moment w życiu, kiedy człowiek zaczyna robić to, co go inspiruje i rozwija, a nie tylko to co wypada czy należy.

A jak było z "Onym"? To poważna sztuka, którą ostatnio BTL pokazywał także na Litwie?

- To jedna z moich ulubionych sztuk. Absolutnie wypłynęła ze mnie. To, co wypływa z autora jest zawsze lepsze, prawdziwsze, niż to co pisze na narzucony temat, dla kogoś.

Jak pisać dla dzieci, żeby chciały zostać w teatrze?

- Tak jak dla siebie. Pamiętam siebie z dzieciństwa, co mi się podobało, a co mniej. Bardziej niż z czasów ogólniaka. Poza tym - do dzisiaj uwielbiam bajki, chodzę na wszystkie do kina, czytam. Cały czas jestem bardzo blisko świata dzieci.

Ale te hollywoodzkie filmy czasem pokazują jakieś dziwactwa...

- Jest też parę inspirujących filmów. Na przykład "Coco", czy "Odlot" - rewelacyjna, cudowna bajka. Jest kilka naprawdę wartościowych i pięknych. Oczywiście oprócz bardzo dobrych na ekrany trafia dużo, jak nazywamy w teatrze, chałtur. Jeżeli robimy kolejną "Calineczkę", wyciągamy jakieś stare lalki, bo dzieci i tak przyjdą na tytuł, to jestem pewna, że te całe Hollywoody działają tak samo.

Chciałaby Pani napisać coś dla dorosłych? Może XIV Księgę Pana Tadeusza albo kryminał?

- Chyba nie. Pierwsza księga Guśniowskiej byłaby lepsza niż XIV Mickiewicza (śmiech). Kryminału też nie, bo nie znam się na tym. Horroru też nie, bo mam wybujałą wyobraźnię i nie mogę oglądać horrorów, bo wszystko mi się śni i wydzieram się w nocy i budzę wszystkich. Moi przyjaciele pytają mnie, kiedy napiszesz coś dla dorosłych - odpowiadam im - może kiedy wydorośleję?

To może napisze Pani komedię romantyczną? Tam postaci są raczej z bajek.

- Bardziej pociągałaby mnie tragikomedia. Lubię absurd, ale przypominam - nie mam połączenia z rzeczywistością. Wydaje mi się, że cokolwiek napisze dla dorosłych, to jest naiwne. Mam wielu serdecznych kolegów, którzy piszą dla dorosłych, na przykład Artura Pałygę, który jest świetnie zakorzeniony w rzeczywistości. To on wymyślił, że ja jestem "Pałygą lalek, a on Guśniowską dramatu". On też mnie namawia, a ja mu odpowiadam - ty w tym siedzisz. Kiedy ja napiszę coś dla dorosłych, to oni zapytają: skąd ty się wzięłaś? Przecież to jest naiwne, ludzie już tak nie mówią, tak się nie zachowują. Kiedy dorosnę już do szpinaku i do rzeczywistości, to może wtedy.

Świat bajek jest bezpieczniejszy?

- Bezpieczniejszy i fajniejszy. Jesteśmy tym, co myślimy. Jeżeli wymyślamy bajki, to inaczej żyjemy, niż w przypadku kiedy wymyślamy jakieś tam straszne współczesne teksty, o tych paskudnych rzeczach które dzieją się dookoła.

Powiedziała bajkowa Marta Guśniowską.

- Tak-to ja.

___

Marta Guśniowska - 

Jerzy Doroszkiewicz
Kurier Poranny
2 lipca 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia