Nie uprawiamy tego zawodu dla nagród

Rozmowa z Grzegorzem Małeckim

- Aktorzy są narcystyczni, egoistyczni, bywają rozchwiani emocjonalnie, skupieni na sobie. Nasz narcyzm i egoizm może być dla ludzi zdumiewający i denerwujący.

Z aktorem Teatru Narodowego Grzegorzem Małeckim rozmawia Aleksandra Kubas

Aleksandra Kubas: Pochodzi pan z rodziny artystów. Jak zaczęła się pana przygoda z teatrem?

Grzegorz Małecki: Bardzo długo się opierałem i robiłem wszystko, żeby nie trafić do szkoły teatralnej. Studiowałem dziennikarstwo, filozofię, stosunki międzynarodowe, byłem przez chwilę na kierunku wiedza o teatrze, ale jakoś nigdzie nie mogłem zagrzać miejsca. Ciągnęło mnie w dzieciństwie do aktorstwa, ale ze względu na to, że teatr był obecny w moim domu od zawsze, a ja byłem bardzo zbuntowany, udawałem, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego. W końcu zdecydowałem się zdawać w tajemnicy przed wszystkimi: złożyłem dokumenty, nikomu nic nie mówiłem i jakoś tak się potoczyło.

Jak rodzice zareagowali na pana decyzję?

Mama była bardzo przeciwna, w dalszym ciągu mi mówi, że aktorstwo to nie jest zawód dla mężczyzn. Aktorzy są bardzo narcystyczni, egoistyczni, bywają rozchwiani emocjonalnie, bywają skupieni na sobie. Sam teraz widzę, że tak jest. Nasz narcyzm i egoizm może być trochę dla ludzi zdumiewający i denerwujący.

Myśli pan, że człowiek wykonujący inny zawód nie ma w sobie tyle narcyzmu co aktor?

Chyba nie aż tyle, jednak aktorstwo trochę polega na tym, żeby się publiczności podobać. Gdzieś w każdym z nas, nawet jak się gra bardzo dramatyczne role, istnieje potrzeba, żeby być bardzo akceptowanym, bardzo kochanym, lubianym. Bywa to zgubne. Niekiedy aktorzy starają się schlebiać publiczności. Ciągnie nas do tego, nie ukrywam mnie również czasami. Podlizywanie się widowni to pierwszy krok do szmiry.

Ile pan miał lat w chwili zdawania do Akademii Teatralnej?

Dwadzieścia jeden – to był ostatni dzwonek. W Warszawie jest limit wieku, właśnie dwadzieścia jeden lat, gdybym się nie dostał, to byśmy tutaj dzisiaj nie siedzieli.

Jakieś piętnaście lat temu jako jeszcze student debiutował pan rolą Ernesta u Igora Gorzkowskiego w spektaklu „Wynajmę pokój".

Na trzecim roku Akademii Teatralnej Igor Gorzkowski zaprosił mnie, Aleksandrę Bożek i Maję Hirsch do współpracy. To był mój pierwszy profesjonalny spektakl. Graliśmy w Akademii Teatralnej w Sali Koło. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu cieszył się bardzo dużym powodzeniem. I to było moje pierwsze zderzenie z prawdziwą publicznością.

Jeszcze w szkole teatralnej w przedstawieniach zagrał pan w „Dziadach" Macieja Prusa, następnie w Szekspirowskich „Dwaj panowie z Werony" w reżyserii Piotra Cieplaka oraz „Mewie" reżyserowanej przez Agnieszkę Glińską. To były pana prace dyplomowe. Jaki był wówczas Pański pogląd na aktorstwo, jakim aktorem chciał pan być wtedy? Jakie pan miał wyobrażenie o sobie, o teatrze?

Chyba nie miałem wtedy żadnego poglądu na aktorstwo – przez długi czas wydawało mi się, że to jest zawód niesłychanie prosty. I to też pewnie wyniosłem z domu, ponieważ nigdy nie wiedziałem mojej matki uczącej się tekstu. Nigdy nie byłem na żadnej próbie w teatrze. Byłem bardzo chroniony przez moich rodziców. Miałem wyobrażenie, że to jest zawód banalny i łatwy. I dopiero rzeczywiście gdzieś przy dyplomach zdałem sobie sprawę, że to kawał ciężkiej pracy. Szczęściem, trafiłem na wspaniałych profesorów w Akademii Teatralnej, na Zbigniewa Zapasiewicza, Jana Englerta, Zofię Kucównę, Agnieszkę Glińską, Piotra Cieplaka, Mariusza Benoit – mistrzów warsztatu, ludzi, którzy jednocześnie niezwykłą wagę przywiązywali do warsztatu, do takiego wykształcenia „technicznego" w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Uważam, że w teatrze emocje i wnętrze są niezwykle ważne, natomiast dopiero mając te podstawy warsztatowe, można na nich „poszaleć".

Otrzymał pan wiele prestiżowych nagród takich jak Nagroda Feliksa Warszawskiego, Nagroda Łódzkich Dziennikarzy, Nagrodę dla najlepszego aktora na tegorocznym XV Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje. Czy którąś z statuetek ceni pan szczególnie, czy jakaś ma dla pana wyjątkowe znaczenie?

Oczywiście nagroda dla najlepszego aktora na tegorocznych Interpretacjach jest dla mnie niezwykle ważna, bo jest najświeższa. To banał oczywiście, ale nie uprawiamy tego zawodu dla nagród, ale dla publiczności. Dlatego najcenniejszą była dla mnie Nagroda Publiczności, którą otrzymałem trzynaście lat temu w 2000 roku na Festiwalu Teatralnym w Łodzi. I to było rzeczywiście wspaniałe – graliśmy tam „Dziady", „Dwóch panów z Werony" i „Mewę". Pomyślałem „Cholera, jestem kupowany, widzowie mnie naprawdę doceniają". To dla aktora bardzo ważne.

Wśród spektakli, w których pan zagrał, znajdują się najważniejsze utwory literatury polskiej i zagranicznej, takie jak: „Sen nocy letniej", „Wesele", „Śluby panieńskie", „Tango". Jakie jeszcze teatralne role chciałby pan zagrać? W które postaci chciałby się pan wcielić? O czym pan marzy?

Paradoksalnie, nie mam wymarzonej roli i właściwie każdą staram się traktować jakby była rolą Hamleta. Długi czas chciałem zagrać Płatonowa, ale ten „pociąg" już mi już odjechał.

Zdążył nas pan już przekonać o tym, że dorobił się pan swojego kręgosłupa artystycznego. Świadczą o tym nie tylko zagrane role czy sposób uprawia zawodu aktora, ale również pańskie wybory artystyczne, pańskie wypowiedzi i oczywiście obecność wśród aktorskiego establishmentu w zespole Teatru Narodowego. Zapewne ma pan także określone oczekiwania wobec przyszłej współpracy z reżyserami. Którego z reżyserów, na obecnym etapie pańskiej drogi, najchętniej widziałby pan we współpracy na scenie?

Zawsze chciałem zagrać u Grzegorza Jarzyny. To jest ktoś, kto mi imponuje: po pierwsze odwagą, którą ma w teatrze, a po drugie warsztatem. Swoje umiejętności potrafi przełożyć na nowy język i w jego spektaklach widzę dużą moc, dużą prawdę. Ma swoje miejsce w teatrze i ciężko na to zapracował. Bardzo lubię spotykać się również z młodymi reżyserami – pracowałem kilkakrotnie z młodzieżą reżyserską w Akademii Teatralnej i za każdym razem było to fantastyczne doświadczenie. Z ich pasji, ich energii, świeżości można się niezwykle dużo nauczyć, mimo że jeszcze nie władają biegle narzędziami teatralnymi, ale lubię wariatów, zapaleńców, ludzi, którzy czegoś poszukują, do czegoś dążą, mają swoją pasję. To jest najważniejsze w reżyserii. Z drugiej strony nie znoszę ludzi, którzy katują nas tanim efektem.

Zagrał pan już w kilkudziesięciu spektaklach Teatru Narodowego, Teatru Telewizji i Teatru Polskiego Radia. Który z zagranych przez pana spektakli utkwił panu najbardziej w pamięci?

Jestem świeżo po premierze "Konstelacji" w Teatrze Polonia. To dla mnie spektakl szczególny. Nie tylko dlatego, że okazał się wielkim sukcesem. Po pierwsze po trzynastu latach zdradziłem Teatr Narodowy. Ale co ważniejsze, spotkałem dwójkę wyjątkowych artystów: Marię Seweryn i Adama Sajnuka. Ważną rolą jest dla mnie oczywiście Terry z przedstawienia "W mrocznym mrocznym domu" w reż. Grażyny Kani. Rola dla mnie przełomowa. Miałem ogromny głód zagrania roli dramatycznej.
Mam też ogromny sentyment do „Opowiadań dla dzieci" Isaaca Bashevisa Singera w reż. Piotra Cieplaka. Życzyłbym każdemu zespołowi teatralnemu, żeby tak potrafił się zżyć podczas pracy i miał taką energię, taką radość z próbowania. I mimo, że tak naprawdę spektakl był dla dzieci, mieliśmy poczucie, że robimy coś niezwykle ważnego. Potem okazało się, że częściej przychodzili do nas dorośli, przychodzili wielokrotnie, wzruszali się, płakali, niesamowicie nam dziękowali za te przeżycia. Był to pierwszy spektakl, w którym usłyszałem brawa dla scenografii. Wyjątkowej scenografii Andrzeja Witkowskiego. Wjechał na scenę wielki statek, który był Arką Noego – na premierze rozległy się brawa. To było coś niesamowitego. Spektakl czarował. Został obsypany nagrodami. To była jedna z najcudowniejszych prac teatralnych, mimo że nikt z nas tak naprawdę nie miał wielkich ról – wszystko było jedną wielką „zbiorówką", nie było tam solistów, wszyscy graliśmy tłumie. Antygwiazdorstwo. Bajka. Prawdziwa bajka.

Bez wątpienia jest pan znany szerokiej publiczności również ze względu na swoje role filmowe i serialowe. Czy zdobyta popularność jest dla pana dopustem bożym?

Wydaje mi się, że trzeba umiejętnie wyważyć pracę w serialu i w teatrze. Ja od wielu lat stawiam na teatr co odbija się niejednokrotnie na mojej kieszeni, ale wydaje mi się, że „zużywanie się twarzy" w serialu skutkuje tym, że stajemy się mniej wiarygodni na scenie. Widz oglądając na scenie serialowych aktorów czuje się często zdezorientowany, a nawet zawiedziony. Ja też nie jestem w stanie uwierzyć w rozpacz Makbeta, który na co dzień jest ortopedą w Leśnej Górze.
Tak naprawdę czekam na dobry film. Natomiast, praca w serialu jest oczywiście częścią naszego zawodu. Trzeba jednak odpowiedzieć sobie na pytanie co jest ważniejsze. Sam grywam w serialach, ale traktuję je jako pracę dodatkową. Ostatnio rozmawiałem z moim bliskim kolegą, jednym z najpopularniejszych aktorów serialowych, który dostał propozycję zagrania poważnej roli w teatrze i powiedział mi: „Odmówiłem, bo uświadomiłem sobie, że jak wejdę na scenę, to publiczność ze śmiechu spadnie z krzeseł jak mnie zobaczy". Bardzo mi się to spodobało – jego świadomość i autoironia. Ja się spełniam w teatrze, tu najlepiej się czuję.

Dziękuję za rozmowę.

Aleksandra Kubas
Dziennik Teatralny
1 października 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia