Nie wpaść w złudny wir "sukcesu"
rozmowa z Łukaszem Chrzuszczem"[...] staram się by każda moja rola różniła się od poprzednich. Aktor nie może dopuścić do takiej sytuacji , że gdy bierze egzemplarz do ręki już po pierwszej próbie wie, jak powinno się daną rolę zagrać. Takie podejście uważam za początek końca, bo wtedy rola będzie właśnie stereotypowa i schematyczna" - mówi Łukasz Chrzuszcz
WK: O Łukaszu Chrzuszczu znowu w Poznaniu głośno. Gra Pan Mozarta w „Amadeuszu”, w reżyserii Pawła Szkotaka. Jeden z przedpremierowych wywiadów zatytułowano „Amadeusz – rockman z ADHD”. Na ADHD zgoda, na rockmana niekoniecznie. Co Pan na to?
Łukasz Chrzuszcz: Rockman jest dziś synonimem człowieka wolnego, który ma gdzieś ideały i reguły. Mozart po trosze taki był. Nie da się dokładnie sprecyzować jaki, ale wiemy, że był genialnym kompozytorem i niezwykłą osobowością.
Mówił Pan, że przygotowując się do roli wielkiego kompozytora bardzo dużo słuchał Pan jego muzyki. Jakie utwory inspirowały Pana szczególnie i pobudzały najbardziej wyobraźnię? Opera, symfonika…
Słuchałem prawie wszystkich dzieł Mozarta, jednocześnie przechodząc chronologicznie etapy jego kariery i życia prywatnego. Wtedy dopiero zauważyłem jak jego dzieła odzwierciedlały jego ówczesny stan psychiczny. Na pewno największe wrażenie robią jego ostatnie dzieła, np. „Requiem” i „Czarodziejski Flet”.
Mozart jako sześciolatek napisał pierwszy koncert fortepianowy z orkiestrą, a mając 8 lat symfonię. Pan też chyba marzył o karierze muzyka, kiedy kończył średnią szkołę muzyczną w Łodzi. Ale raczej nie dyrygenta. Bo tych umiejętności uczył Pan się dopiero teraz, w trakcie pracy nad rolą.
Moja rodzina z dziada pradziada to muzycy. Mam bardzo bogate tradycje muzyczne i nie było to dla nikogo zaskoczeniem, że poszedłem tą drogą. Jednak w liceum poznałem Annę Ciszowską, która „zaraziła” mnie teatrem do tego stopnia, że zacząłem myśleć o aktorstwie na poważnie. Można powiedzieć, że zacząłem oddychać innym powietrzem i muzyka zeszła na dalszy plan, chociaż gram na perkusji do dzisiaj. Jeśli chodzi o dyrygowanie to kilka wskazówek dała mi Agnieszka Nagórka, która wspaniale dyryguje orkiestrą i zadbała o dobór utworów do poznańskiego spektaklu.
Dlaczego po pierwszym roku na łódzkiej filmówce wziął Pan urlop dziekański. Jakiś kryzys? Czy też rozczarowanie tym, co Pana w szkole spotkało?
To trudne pytanie i pewnie komuś się narażę, ale przychodząc do szkoły inaczej sobie to wszystko wyobrażałem; zresztą nie ja jeden. Uważam, że bycie profesorem to niezwykle odpowiedzialne zadanie i chyba nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę; a na takiego można trafić myślę w każdej szkole. Jeśli nie praktykuje się tego zawodu to trudno jest być na bieżąco, a aktorstwo zmienia się tak szybko, jak zmieniają się ludzie i czasy, w których żyjemy. Jedno pozostaje niezmienne - to by być prawdziwym na scenie i wykonywać ten zawód z pełnym oddaniem. Każdego studenta trzeba traktować indywidualnie, by rozwijać jego osobowość i indywidualizm, a o tym moi profesorowie zapominali i tylko, gdy ich naśladowaliśmy spełnialiśmy ich oczekiwania. Dopiero gdy znalazłem się na roku Wojciecha Malajkata i Ewy Mirowskiej znalazłem to, czego szukałem. Można powiedzieć, że Wojciech Malajkat stał się moim „trenerem” i bardzo dużo mu zawdzięczam. Również jeśli chodzi o moje postrzeganie aktorstwa.
Pana dyplomowa rola w „Boboku”, w reżyserii Grigorija Lifanova, przyniosła Panu wiele nagród, również międzynarodowych. Sam Pan mówi, że była trampoliną w Pana aktorskiej karierze. Dlaczego zatem po szkole nie wyruszył Pan na podbój Warszawy, albo nie został w rodzinnej Łodzi, skąd do Warszawy dużo bliżej?
Po szkole dostałem kilka propozycji pracy w ważnych ośrodkach teatralnych w Polsce. Byłem pewny jednego, że muszę wynieść się z mojego rodzinnego miasta, by zmienić otoczenie i rozpocząć nowy rozdział w życiu. Od liceum marzył mi się Teatr Polski w Poznaniu i Paweł Szkotak spełnił kolejne z moich marzeń. W Warszawie dostałem kilka propozycji z Teatru Telewizji i z seriali. Przebywając na planach filmowych zauważyłem, że trzeba mieć bardzo dużą odporność , by nie wpaść w złudny wir „sukcesu”. Chcę mieć większe doświadczenie i pewność swoich możliwości ,by te przysłowiowe „5 minut” nie trwało tak krótko, jak w przypadku wielu moich kolegów.
Ktoś policzył, że w Poznaniu w ciągu dwóch pierwszych sezonów po szkole zagrał Pan jedenaście ról. Aż trudno w to uwierzyć. Jak to możliwe? Do tego – sądząc po nagrodach, medalach i wyróżnieniach od publiczności - ilość przeszła w jakość.
Nie myślę o tym. Zawsze skupiam się na najbliżej pracy i staram się ją wykonać najlepiej jak potrafię, a to, że jest ona doceniana, utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że idę dobrą drogą.
Jak na człowieka cztery lata po skończeniu PWSFTV i T powiedzieć można, że ma Pan już spory dorobek i bogate doświadczenia, kolejne role w spektaklach Lifanova, Szkotaka, Kruszczyńskiego, Tyszkiewicza, Rekowskiego, Dobrowlańskiej.... Sam Pan też już uczy młodych adeptów sztuki aktorskiej w Łodzi. Czy to znaczy, że może Pan już być autorytetem? Jan Englert w 1994 roku powiedział, że „teatr i szkolnictwo są na szczęście nadal tak zorganizowane, że możemy spotykać się z mistrzami, autorytetami, osobowościami ze starszych pokoleń i przejmować od nich to co najlepsze”. Czy tak jest nadal?
Po szkole w Łodzi Wojciech Malajkat zaprosił mnie, bym został jego asystentem. Przez trzy lata przyglądałem się pracy studentów i profesora. Myślę, że było to niezwykłe doświadczenie. Jeśli tylko jestem w stanie komuś pomóc to świetnie, ale nazwanie siebie autorytetem to za dużo. Autorytetem może być Ewa Mirowska czy Wojciech Malajkat, i mogę być im wdzięczny, że miałem okazję pracować z nimi na zajęciach.
Analizując Pana role w „Boboku”, „Walizce”, „Kiedy świat był młody”, w „Szarańczy” i w „Amadeuszu” – bo w tych spektaklach oglądałem Pana na scenie – można odnieść wrażenie, że w aktorstwie interesuje Pana znacznie bardziej ucieczka przed oczywistościami, jednoznacznością, że lubi Pan wewnętrzne sprzeczności, a nie oczywistość znaczeń i podtekstów, ilustracyjność, tautologię słowa i gestu. Jak Pan dochodzi do tej „gęstości” i intensywności grania? Jak ucieka Pan przed schematami i stereotypami?
Jednego jestem pewny; staram się by każda moja rola różniła się od poprzednich. Aktor nie może dopuścić do takiej sytuacji , że gdy bierze egzemplarz do ręki już po pierwszej próbie wie, jak powinno się daną rolę zagrać. Takie podejście uważam za początek końca, bo wtedy rola będzie właśnie stereotypowa i schematyczna. Im więcej w postaci, którą gramy, sprzeczności i złożoności, tym jest ona ciekawsza, bardziej tajemnicza, a tym samym atrakcyjniejsza dla widza.
A jaką rolę w Pana pracy odgrywa intuicja, którą kiedyś Olgierd Łukaszewicz nazwał imperatywem uruchamiającym podstawową skłonność do wyrażania siebie przez aktorstwo? Nawet wielcy aktorzy, znakomicie przygotowani teoretycznie do zawodu, mówili, że nie warto jej dyskredytować.
Na pewno intuicja odgrywa ważną rolę, tak w życiu prywatnym, jak i na scenie. Po stworzeniu „szkieletu” postaci należy ją ożywić i pozwolić by kierowała się intuicją. Taki zabieg wzbogaca kreowanego bohatera i pozwala tworzyć niebanalne sytuacje na scenie.
W przypadku pracy z Lifanovem nad „Bobokiem” dużą rolę w poszukiwaniu postaci Iwana Iwanowicza odgrywała improwizacja. Czy podobnie było przy „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa, gdzie zagrał Pan Iwana Bezdomnego? I jak pole aktorskiej inicjatywy wyznaczają inni reżyserzy, z którymi Pan pracował?
„Bobok” Grigorija Lifanova ma taką formę, że możemy improwizować i na tej zasadzie ten spektakl powstał. „Mistrz i Małgorzata” ma bardziej określoną formę i bohaterów. Grigorij zawsze daje swobodę aktorowi i tak było w przypadku adaptacji Bułhakowa, ale na pewno nie w tak wielkim stopniu jak przy ” Boboku”.
Każdy reżyser, z którym dotychczas pracowałem miał swój styl pracy i od każdego dużo się nauczyłem. Szczególnie dobrze wspominam pracę z Pawłem Szkotakiem, Piotrem Kruszczyńskim, Arturem Tyszkiewiczem i oczywiście ze wspomnianym już Grigorijem Lifanovem.
Kiedyś bardzo łatwo można było powiedzieć, kto jest lepszym aktorem. W dzisiejszym świecie wszystko się pomieszało, co powoduje, że i hierarchia jest zachwiana. Czy to według Pana tłumaczy coraz większą subiektywność ocen?
Wydaje mi się, że jest to spowodowane tym, co obserwujemy w mediach. Teraz nie trzeba być aktorem, by „grać” w serialu czy filmie; i niestety zdarza się to też w teatrze. Nie wymaga się od aktorów ciężkiej pracy intelektualnej, jak również oni ( nie wszyscy) nie wymagają jej od siebie. Reżyserzy przychodzą często do pracy nieprzygotowani i liczą na to, że aktorzy wykonają za nich lwią część pracy. Teraz wszystko nastawione jest na szybkość działania, co nie zawsze idzie w parze z efektywnością. Na szczęście są jeszcze aktorzy i reżyserzy, którzy podchodzą do swojej pracy niezwykle rzetelnie i od takich mam nadzieję będę się dalej uczyć.
Na koniec zapytam, czego Pan nie lubi w aktorstwie? Ukłonów, uczenia się tekstu, końca spektaklu, a może tego, co jest wokół tego zawodu…?
Gdybym nie lubił aktorstwa to bym się nim nie zajmował. Dlatego przyjmuje go z całym bogactwem inwentarza.