Nie wystarczy robić swoje

rozmowa z Joanną Szczepkowską

W całej Europie jest teraz przyzwolenie, że reżyser to ktoś, kto uprawia rodzaj samoterapii. Rozmawiam z widzami, którzy narzekają, że idą na przedstawienie i nic nie rozumieją. Coś w tym musi być - mówi Joanna Szczepkowska, nowa prezeska Związku Artystów Scen Polskich

Roman Pawłowski: Czytałem w portalu E-teatr.pl entuzjastyczne komentarze po pani wyborze na prezeskę ZASP: "Mam nadzieję, że za prezesury Joanny Szczepkowskiej doczekamy powrotu prawdziwego teatru na polskich scenach. Dość antyteatru, moralnego nihilizmu oraz prostackiego i wulgarnego brutalizmu. Dość sztuk antypolskich i obrażających wszelkie uczucia, w tym religijne i patriotyczne. Czas uzdrowić w naszym kraju teatr". I drugi głos: "Życzę wielkiej wygranej w boju o naprawę polskiego teatru artystycznego. O jego oczyszczenie z hochsztaplerstwa, arogancji i toksycznej amatorszczyzny. Wracajmy do lat 70.!". Jak się pani czuje z takim poparciem i takimi oczekiwaniami?

Joanna Szczepkowska: Jeżeli są takie oczekiwania, to trzeba mnie będzie chyba wyrzucić ze stanowiska. To nie ze mną. Uważam, że ZASP nie jest instytucją od wydawania artystycznych opinii, jaki ma być teatr. Można urządzić na ten temat dyskusję w ZASP - to wszystko, ale nie może to być cel stowarzyszenia, zwłaszcza twórczego. O żadnym "artystycznym uzdrawianiu" nie może być mowy.

Wielu komentatorów odczytało jednak pani happening w Teatrze Dramatycznym jako sprzeciw wobec nowego teatru, który tworzą Krystian Lupa i jego uczniowie. Piszą teraz, że należy im odebrać sceny i publiczne dotacje.

- Odwrotnie. Uważam, że powinno się obciąć Pałac Kultury i zbudować teatr dla Krystiana Lupy, pierwsza bym się podpisała pod takim projektem. Problem polega na tym, że Lupa nie chce prowadzić własnej, autorskiej sceny. Woli pracować pod egidą teatru repertuarowego, co przy próbach ciągnących się miesiącami, a nawet latami - łagodnie mówiąc - jest nie w porządku. Traktowanie teatrów publicznych jako terenu artystycznego ryzyka to coraz większy problem. Aktorzy odchodzą z etatów, bo nie są w stanie tak funkcjonować.

Czy nie przenosi pani problemów jednego teatru - Dramatycznego - na całe życie teatralne? W Warszawie działa 18 teatrów publicznych, w całej Polsce - ponad 60, ile z nich eksperymentuje: jeden, dwa?

- Chyba więcej. Dużo jeżdżę po Polsce, rozmawiam z widzami, którzy narzekają, że idą na przedstawienie i nic nie rozumieją. Coś w tym musi być.

Dlaczego nie rozumieją?

- Nie tylko u nas, w całej Europie jest teraz przyzwolenie, że reżyser to ktoś, kto uprawia rodzaj samoterapii, nie bierze pod uwagę widza, tworzy dzieło samo w sobie. Ale jeśli tworzy się spektakl raczej dla kolegów niż dla publiczności - to jego żywot jest krótki, co oznacza, że wykonawca nie będzie miał z czego żyć. Nie zarabia mimo ciężkiej pracy. W żadnej fabryce nie byłoby to możliwe.

Czym chce się pani zająć jako prezeska ZASP?

- Ochroną cechu aktorskiego. Trzeba spróbować ustalić, czym jest ten cech, jaki jest jego status, kim jest aktor, kim reżyser, kim dyrektor i jakie są ich zadania. Chciałabym, żeby ZASP stał się instancją odwoławczą dla aktorów, którzy znaleźli się w sytuacjach dramatycznych, na przykład są ofiarami mobbingu.

Czy to nie jest zadanie dla sądów pracy?

- Tak, tylko aktorzy często nie zdają sobie sprawy, co to jest mobbing. Będę rozmawiała z rektorem Andrzejem Strzeleckim o możliwości zrobienia spotkań na ten temat w Akademii Teatralnej. Chciałabym też się zastanowić nad systemem pracy w zespołach teatralnych. Kiedyś próby odbywały się tylko rano, aktor przed południem próbował, a wieczorem grał i zarabiał. W tej chwili próbuje się rano i wieczorem.

Chce pani bronić praw aktorów, ale zaczęła pani od złamania zasad koleżeńskich: swoim happeningiem na scenie Dramatycznego przeszkodziła pani partnerce w zagraniu jej sceny. Czy to było w porządku?

- Bardzo, bardzo nie w porządku. Tak jak nie w porządku jest odwoływanie premiery przez lata, wyjazd reżysera w czasie prób z powodu innych zajęć, reżyserowanie przez telefon, korzystanie z intelektualnego potencjału aktorów i branie wyłącznego honorarium za scenariusz, który powstaje w czasie prób. Ja za swój gest zapłaciłam usunięciem ze spektakli, co uważam za słuszne. A czym płaci reżyser? Czym dyrektor?

Nie zastanawiała się pani nad ceną, którą zapłacili pozostali aktorzy w wyniku pani akcji? Nikt nie dyskutuje o ich pracy, tylko o pani geście.

Nic takiego chyba się nie stało, oni nadal grają. Poza tym moja scena była ostatnia, nie byłam postacią uwikłaną w spektakl. Nie zrobiłabym tego, gdyby było inaczej.

Co pani sądzi o pomyśle wprowadzenia umów sezonowych dla aktorów? Minister Bogdan Zdrojewski chce wprowadzić taką zmianę do ustawy o działalności kulturalnej.

- Nie jest istotne, co ja sądzę. Część środowiska, którą teraz reprezentuję, domaga się wstrzymania tej zmiany, bo nie została według nich dostatecznie przedyskutowana z zainteresowanymi bezpośrednio. Nie mówimy o wetowaniu ustawy. Mówimy o konieczności dynamicznej dyskusji i taką dyskusję powinien ZASP zapewnić. Będziemy zbierać podpisy pod petycją o wstrzymanie.

A kontrakty dyrektorskie? To dobry pomysł?

- Nie mam zdania na razie. Proszę zrozumieć, rozmawia pan z kompletną amatorką.

Od nowelizacji przepisów zależy wiele w teatrze.

- Teraz codziennie rozmawiam z prawnikami. Tak po ludzku ja to wszystko nadspodziewanie dobrze rozumiem, ale język ustaw jest inny. Umówiłam się, że zostaję prezesem tylko na rok. Po roku musi się odbyć walny zjazd, który oceni, czy ja się do tego nadaję.

A co z propozycją ograniczenia pracy aktorów teatralnych u konkurencji - w reklamie, telewizji i teatrach prywatnych?

- Sama nie gram w serialach z powodów artystycznych, ale to moja prywatna sprawa. Problem polega na tym, że często aktorzy występujący w serialach to nie są źli aktorzy teatralni. Co z tym zjawiskiem zrobić?

Będą mogli wybrać, czy chcą być gwiazdami telenowel, czy pracować na scenie.

- Być może, ale ZASP nie powinien się w to mieszać. ZASP stracił pozycję moralnej wykładni, bo aktorzy, którzy są autorytetami, przestali się zajmować działalnością środowiskową. Każdy wije swoje gniazdo, pojęcie środowiska zupełnie przestało istnieć. ZASP już nie jest opiniotwórczy, bo tutaj na razie nie ma autorytetów. W przeszłości zresztą też z tym różnie bywało. Teraz słyszę, że kontynuuję rodzinną tradycję, ale z całym szacunkiem do mojego ojca i jego wielkich talentów społecznych, kiedy był prezesem ZASP, mówiło się, że Holoubek i Szczepkowski to jest jedna warszawska garderoba. Coś w tym było.

Duża część członków ZASP to emeryci, twórcy, którzy debiutowali w ostatnich 20 latach, na ogół omijają tę organizację. Nie ma w niej także czołówki reżyserów i aktorów średniego i starszego pokolenia, takich jak Jan Peszek, Jerzy Stuhr, Janusz Gajos, Anna Dymna, Mariusz Bonaszewski, Piotr Cieplak, Anna Augustynowicz, Mariusz Treliński, Agnieszka Glińska, Zbigniew Zamachowski, Danuta Stenka. Zastanawiała się pani, dlaczego?

- Ale ja też od wielu lat nie miałam nic wspólnego z ZASP-em. Pierwszego dnia zjazdu nawet nie miałam prawa głosu. Musiałam uzupełnić składki. Tyle tylko że po moich ostatnich doświadczeniach zobaczyłam stopień chaosu i zrozumiałam, że samo odcięcie się od społeczności i robienie "swojego" nic nie da, bo prędzej czy później ten chaos każdego dopadnie.

Co pani zamierza zrobić, aby przyciągnąć do ZASP twórców, którzy decydują o randze artystycznej polskiego teatru?

- Nic. Na nikogo nie wolno wywierać takiej presji. Wielokrotnie zwracali się do mnie aktorzy i dyrektorzy z prośbą o interwencję. Kiedy wybuchł konflikt w Teatrze Nowym po objęciu dyrekcji przez Grzegorza Królikiewicza, wsiadłam w pociąg i pojechałam do Łodzi. Być może jest potrzebna taka osoba, która czuje empatię, ma poczucie więzi ze środowiskiem i chce pomagać. Czy znajdą się kolejni ludzie, którym będzie się chciało znaleźć taką więź? Nie wiem. Jesteśmy bardzo różni. Na szczęście.

Czy w ogóle jest szansa na porozumienie całego środowiska teatralnego? Każda grupa zawodowa ma przecież inne, sprzeczne interesy. Czego innego chcą aktorzy, czego innego reżyserzy i dyrektorzy.

- Jak to czego innego? Reżyser ma zorganizować przestrzeń, aktorzy - zagrać, a dyrektor - czuwać nad organizacją. Celem dla wszystkich jest przedstawienie. Bardzo się obawiam, że poszczególne władze, zwłaszcza z mniejszych miast, rozumieją dyrekcje teatrów jako rodzaj monarchii. A dyrektor to człowiek, który podjął się prowadzenia szczególnej instytucji. I jest odpowiedzialny za ludzi.

Mediuje pani w sprawie konfliktu aktorów z dyrektorem w łódzkim Teatrze Arlekin. Chce pani jeździć po Polsce i gasić strajki aktorów, jak Lech Wałęsa?

- Różnica między nami polega na tym, że Wałęsa bardzo chciał być przewodniczącym, a ja bardzo nie chciałam. On przeskoczył przez płot, a ja zbiegłam ze sceny, tylko że mnie zatrzymali u klamki.

To dlaczego pani zgodziła się kandydować?

- Bo musimy się nauczyć prawa do oporu. To jest dziwne, że zgubiliśmy je właśnie w tym kraju. Gdybym nie została prezesem, to ZASP nie miałby już żadnych szans. Trzeba byłoby rozwiązać to stowarzyszenie, takie głosy pojawiły się na zjeździe. A przecież ZASP to nie tylko budynek, ale także miejsce, gdzie pracują ludzie na rzecz tworzenia spektakli, ich promocji i tego wszystkiego, o co nam chodzi. Tu jest ogromny potencjał, mam nadzieję, że zrozumieją to młodzi twórcy i wreszcie przejmą ten budynek.

Roman Pawłowski
Gazeta Wyborcza
10 kwietnia 2010

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia