Nie żyje Ewa Podleś
Ostatnia polska primadonnaW wieku 71 lat odeszła po długiej chorobie Ewa Podleś, śpiewaczka obdarzona unikatowym głosem, jednym z najwspanialszych, jaki objawił się w świecie w ostatnim półwieczu. O swoim głosie sama Ewa Podleś mówiła z typowym dla siebie dystansem: – Kontralt to jest dziwo, ma w sobie wiele głosów i sopran, i mezzosopran, i alt. Oprócz tego biegłość techniczną, czyli koloraturę. Może więc śpiewać dużo szybciej, ale tak samo nisko jak alt, a oprócz tego jak sopran i jak mezzosopran.
Miała 25 lat, gdy w 1977 roku, u schyłku epoki Gierka zdobyła nagrodę na moskiewskim Konkursie im. Czajkowskiego To była wówczas jedna z najważniejszych muzycznych rywalizacji całego świata, w której Polacy rzadko odnosili sukcesy. W PRL-u ta nagroda dla Ewy Podleś stała się wydarzeniem nie tylko artystycznym, więc władze przyznały jej talon na Fiata 126p i podłączyły linię telefoniczną, obdarzając dobrami niedostępnymi dla przeciętnych obywateli. Ona zaś potwierdziła swe nieprzeciętne możliwości na kolejnych konkursach w Barcelonie, Rio de Janeiro czy Tuluzie.
Pierwszy występ w Nowym Jorku
W 1984 roku była już po debiucie w nowojorskiej Metropolitan, gdzie otrzymała szansę wystąpienia w dwóch przedstawieniach jako tytułowy Rinaldo w operze Händla i zyskała bardzo dobre recenzje. Ten sukces nie miał jednak dalszego ciągu na słynnej nowojorskiej scenie, zatem kolejnych sezonach miejscem jej występów stała się przede wszystkim Europa, we Francji zresztą zyskała agenta, który wówczas zajął się jej karierą. Do połowy lat 90. w Polsce pojawiała się więc jedynie okazjonalnie.
Ze względu na wyjątkową koloraturową biegłość głosu w repertuarze Ewy Podleś dominowali wówczas dwaj kompozytorzy: Händel i Rossini. W operach tego pierwszego wcielała się w role mężnych rycerzy, tworzone z myślą o kastratach, a dzisiaj powierzane kobietom o głosach delikatniejszych lub subtelnym kontratenorom. Ona swymi interpretacjami szła pod prąd modnemu tzw. historycznemu wykonawstwu, jej bohaterowie kipieli emocjami, co właśnie jednych oburzało, a innych zachwycało. W operach Rossiniego z kolei pokazywała nie tylko mistrzostwo wokalne, ale i skalę talentu aktorskiego, doskonale bowiem czuła się zarówno w rolach komediowych, jak i tych bohaterskich, a więc w kolejnych wcieleniach rycerskich.
Z biegiem lat poszerzyła artystyczne emploi o muzykę innych kompozytorów. W operze Rossiniego wystąpiła po raz ostatni w 2016 roku na festiwalu w rodzinnym mieście tego kompozytora w Pesaro, gdy postanowiono wskrzesić jego niewystawianą operę „Ciro in Babilonia". Tłumaczyła mi potem, że przyjęła tę propozycję, bo Ciro jest 55-letnim wojownikiem, nie musiała zatem udawać młodzieńca. Wielką arię tego bohatera w jej wykonaniu publiczność przyjmowała takim wybuchem entuzjazmu, jaki rzadko się zdarza nawet we Włoszech.
Inne popisowe arie Rossiniego śpiewała jedynie na koncertach, w których zresztą nie uczestniczyła zbyt chętnie, uważając, że zadaniem artysty nie jest efektowny popis, ale stworzenie całościowej kreacji w przedstawieniu operowym, dziele oratoryjnym czy podczas recitalu pieśniarskiego. Brała więc udział w wykonaniach dzieł Krzysztofa Pendereckiego, jej śpiew w symfoniach Mahlera zawsze był ich wspaniałą ozdobą, a dramatyczne „Pieśni i tańce śmierci" Musorgskiego interpretowała w sposób wręcz wstrząsający.
Ewa Podleś jak Maria Callas
Na światowych scenach operowych poruszała się między belcantowym Bellinim (nieoczywista Adalgisa w „Normie") a ekspresyjnym Straussem (Klitemestra w „Elektrze"). Był także oczywiście Verdi i nawet Erda w „Pierścieniu Nibelunga" Wagnera czy pełna komediowego wdzięku macocha, Madame de la Haltiére w „Kopciuszku" Masseneta. Niemal wszystkie kreacje stworzyła poza Polską, w teatrach operowych w kraju od lat nie otrzymała żadnej godnej jej talentu propozycji operowej, co wynikało także po części z jej podejścia do sztuki.
Była bowiem niesłychanie konsekwentna. Dokładnie wiedziała, czego chce, a stawiała sobie zawsze najwyższe wymagania. Nie uznawała kiepskich przedstawień i niedouczonych partnerów. Pod tym względem przypominała primadonnę stulecia Marię Callas, a ta pryncypialność nieraz przysporzyła jej kłopotów. Bowiem choć w świecie opery zdobyła nieprawdopodobną pozycję i portal Operaarts zaliczył ją do stu operowych legend ostatniego półwiecza, to nie osiągnęła aż tak wiele, jakby się należało spodziewać z racji zjawiskowego głosu, muzykalności i wyrazistego aktorstwa pozwalającego wcielać się w krańcowo odmienne postaci.
Być może nie bez znaczenia fakt, że w dobie wręcz obowiązkowego przymilania się do mediów nie zabiegająca o popularność Ewa Podleś znalazła się na trudniejszej pozycji. W rozmowach bywała bezpośrednia i potrafiła wyrazić wprost swoją opinię, co nie zawsze bywa dyplomatyczne, jeśli partnerem w dyskusji był na przykład niezbyt przygotowany, a sławny dyrygent, z którym miała wystąpić.
Kwiat nazwany Ewa Podleś
Wystarczyło jej natomiast uwielbienie fanów, których miała mnóstwo. Potrafili jeździć po świecie na przykład z Ameryki do Polski, czy nawet do Japonii, wszędzie tam, gdzie występowała, Wymieniali między sobą pirackie nagrania jej występów, malowali jej portrety, w Ameryce kwiat irys o fioletowej barwie został nazwany jej nazwiskiem, bo też szczególnym uwielbieniem Ewa Podleś cieszyła się w Stanach, gdzie przez lata występowała w różnych miastach i na różnych scenach z wyjątkiem Metropolitan.
Do nowojorskiego teatru zaproszono ją ponownie dopiero w 2008 roku. W „Giocondzie" nie zaśpiewała oczywiście sopranowej roli tytułowej bohaterki, ale jej matkę, ale i tak całkowicie zdominowała przedstawienie. Recenzent „New York Timesa" napisał: „Gdy jej gardłowy, androgyniczny głos wezbrał gwałtowną falą, obecnym pozostało tylko jedno pytanie, dlaczego jej powrót na scenę Metropolitan nastąpił dopiero teraz".
Artystki tej klasy co ona i o takim podejściu do sztuki nazywano kiedyś primadonnami. Primadonny to jednak obecnie zanikający także i z tego powodu, że w procesie kulturalnej ewolucji zastąpiły je divy. Te zaś rozprzestrzeniły się szybko i choć w przeszłości narodziły się w świecie opery, obecnie przeniknęły do kultury masowej. Divą jest dziś zatem każda wokalistka chociaż trochę wyrastająca ponad przeciętność.
Słowo „diva" zaczyna jednak wracać do opery, ale w innym nieco kontekście. To same śpiewaczki wolą być dziś divami, a nie primadonnami, bo wydaje się im, że dzięki temu uplasują się w gronie ikon kultury masowej, a więc staną się bardziej popularne. Jakże takie podejście obce było Ewie Podleś, ostatniej, autentycznej polskiej primadonny, która nie chciała być divą.
Niezawodny partner i przyjaciel Jerzy Marchwiński
W tej swojej odrębności i bezkompromisowości artystycznej przez lata miała przy sobie niezawodnego przyjaciela – męża Jerzego Marchwińskiego znakomitego pianistę, wspaniałego partnera śpiewaków przy fortepianie. Miała do niego bezgraniczne zaufanie i tylko on był w stanie zachęcić ją skutecznie do zmiany zdania w spornych kwestiach.
Byli nierozłączni, towarzyszył jej w każdej podróży, a gdy zaczęły się jego kłopoty ze zdrowiem, Ewa Podleś zrezygnowała z propozycji wymagających wielogodzinnych lotów, przede wszystkim do Ameryki.
Jerzy Marchwiński zmarł 7 listopada 2023 roku. Niemal dokładnie dwa miesiące później odeszła Ewa Podleś.