Niech przyjdą i zobaczą

Rozmowa z Bogusławem Lindą reżyserem i aktorem

- Na "Merylin Mongoł" natrafiłem w swojej szkole filmowej - pewnego dnia zobaczyłem studentów inscenizujących fragment tej sztuki. Po przeczytaniu całości okazało się, że jest to bardzo przejmujący materiał - rozmowa z Bogusławem Lindą


Kiedy zaczynał pracę, nie znosił grać w teatrze. Wspomina to traumatycznie. Dzisiaj sam stanął po drugiej stronie sceny. Reżyseruje sztukę o Merylin [na zdjęciu] - wrażliwej dziewczynie, przez wielu uważanej za rozchwianą psychicznie. Aktor nie po raz pierwszy sięga po bohaterów, których przerosło życie. 

Maciej Kędziak: "Niektórzy zostają reżyserami, bo chcą tego ich żony, inni wbrew ich woli. Ja zostałem reżyserem, żeby chronić swoje scenariusze" - powiedział Billy Wilder, hollywoodzki twórca. Jak było z Panem? 

Bogusław Linda: Nie wiem, kim była żona Wildera. Jeśli aktorką, to doskonale go rozumiem.

To może chce Pan chronić swoje scenariusze?

- On pisał świetne scenariusze. Ja sam tego nie robię, ale zgadzam się z twórcą "Słomianego wdowca".

Linda reżyser to inna osoba niż Linda aktor?

- Nie mam zielonego pojęcia, jak się zachowuję w tej pierwszej roli. Nie kontroluję się, nie robię tego po to, żeby się zmieniać. Staram się pokazać innym, co trzeba, jak i dlaczego zagrać, aby zainscenizować sytuację na scenie.

Wyreżyserował Pan wcześniej cztery filmy: "Koniec", "Seszele", "Sezon na leszcza" i "Jasne błękitne okna". Trzy pierwsze opowiadają o ludziach, którzy przez otoczenie uważani są za dziwnych, pogubionych. "Merylin Mongoł", którą wystawia Pan teraz w teatrze, jest historią niezwykle wrażliwej dziewczyny, w środku bardzo pięknej, którą reszta uważa za tytułowego Mongoła. Dlaczego dziwacy tak Pana intrygują?

- Historia wydała mi się fajna, bo nie jest do końca tragedią, a ma cechy tragikomiczne. Jest opowieścią o szukaniu sobie bezpiecznego miejsca na świecie, o ucieczce z beznadziei, z szarości życia. Sytuacje w sztuce opowiedziane są śmieszne, ale mówią o tragicznych sprawach.

Spotykał Pan takie Merylin Mongoł?

- Może nie takie, ale spotykałem ludzi, którzy rozpaczliwie walczyli, żeby coś wygrać, a byli nieustająco skazani na przegraną. I oni najczęściej nie próbują się bronić. Przerażające.

Można im pomóc?

- Niewiele można dla nich zrobić. Tacy ludzie mają zapisaną w genach przegraną.

Tak jak dzisiaj artyści. Ci prawdziwi. Chcą zrobić "Coś!", ale czasy oczekują cyrku.

- Wtedy nam się układa niebezpieczna historia. Każdy artysta chce robić coś ważnego, tylko my nie wiemy tak naprawdę, czy on ma coś ważnego do powiedzenia, czy nie. Nikt z nas nie wie do końca, co w tym artyście siedzi i dlaczego w ogóle chce być artystą.

Pan również zadaje sobie to pytanie? Od naszego ostatniego spotkania nie zagrał Pan ról, o których rozmawialiśmy, nie dostał scenariuszy, które byłyby wyzwaniem.

- Czasami stajemy przed ścianą własnych możliwości, cudzych pomysłów, bezradności Tak bywa. Na "Merylin Mongoł" natrafiłem w swojej szkole filmowej - pewnego dnia zobaczyłem studentów inscenizujących fragment tej sztuki. Po przeczytaniu całości okazało się, że jest to bardzo przejmujący materiał, który warto byłoby zrobić w całości. To moi studenci natchnęli mnie do tego, żebym "Merylin" wystawił w teatrze.

Brakuje Panu kina przez duże K, ról na miarę...

- Oczywiście, że tak. Wie pan, kiedy człowiek przeżył swoje eldorado grał u najlepszych to teraz trudno odnaleźć się w scenariuszach seriali telewizyjnych.

Pamiętam, jak opowiadał mi Pan, że nie lubił grać na scenie, był speszony, nie czuł się dobrze. A dzisiaj, w roli reżysera, pokonuje tamte lęki?

- Te traumy były podczas studiów. Teraz mogę usiąść sobie w siódmym rzędzie i popatrzeć na scenę z widowni. Świadomość, że nie będę musiał codziennie przychodzić grać, jest dla mnie naprawdę krzepiąca.

Ma Pan cierpliwość do wielokrotnego powtarzania, tłumaczenia, odgrywania, szukania - tak potrzebną reżyserowi.

- Dzisiaj tak. Mam dużo większą cierpliwość, bo uczę od lat młodych ludzi, którzy chcą zostać aktorami. Cierpliwość przychodzi z doświadczeniem, z wiekiem. Nic się nie rodzi od razu, szczególnie rola w teatrze, do której trzeba dojrzeć, "dosiedzieć" jej, nie można zbudować jej ani na skróty, ani szybciej niż... Wszystko w swoim czasie.

Wygląda Pan na bardzo wymagającego w stosunku do otoczenia.

- Tak. Ale i rozumiem, że oczekiwany efekt czasami pojawia się dopiero na pierwszej próbie generalnej. Zanim zostałem aktorem, przez dwa lata "wisiałem" w szkole na krawędzi wyrzucenia, byłem antytalentem. Przez to - być może - dzisiaj jestem bardziej wyrozumiały. Wiem, przez jakie piekło musi aktor przejść, żeby dojść, dojrzeć i otworzyć się na rolę.

W tej sztuce gra szczególna para: Agata Kulesza i Marcin Dorociński. Ci aktorzy od czasu pracy na planie filmu "Róża" tworzą jedyny w swoim rodzaju duet.

- Myślę, że to fantastyczne, bo oni są w bardzo dobrym okresie swojego życia zawodowego. I to niezależnie od siebie. Potrafią zagrać wszystko i w to wierzą. Mają sukcesy, kocha ich publiczność, dostają nagrody, a przy okazji przyjaźnią się. Jest im miło razem być. Dobrze, że ich mam.

Agata Kulesza przeszła niezwykłą drogę: dopiero kiedy dojrzała jako kobieta, to reżyserzy, widzowie zaczęli patrzeć na nią zupełnie inaczej. Wcześniej była aktorką serialową, telewizyjną, wygrała w "Tańcu z Gwiazdami". Przecież jeszcze parę lat temu nikt nie wyobrażał sobie, że może wystąpić w takim filmie jak "Róża". To może jednak los nie jest taki okrutny dla aktorów?

- W tym przypadku. Dzisiaj chcą z nią pracować najlepsi reżyserzy, ona rozkwita, miło na to patrzeć. Czerpie przyjemność z grania, z prób, to, co robi, się sprawdza.

Natomiast Marcin Dorociński przez lata nie mógł wyjść z szuflady - "przystojny i zdolny".

- Ze względu na urodę, a nie umiejętności. I nagle to się zmieniło.

Rozumie Pan to, co ich spotkało?

- Przez pierwsze sześć lat w zawodzie niczego nie robiłem. Naprawdę dość późno się przebiłem i tym bardziej ich rozumiem. Swoje przeszli, przerobili, wiedzą, co to znaczy być aktorem niezauważalnym. Ja też.

Potrafi Pan być jeszcze zwykłym widzem? Wzrusza się w kinie, teatrze?

- Oczywiście. Odbiór dobrego filmu czy spektaklu zaczyna się dla mnie wtedy, gdy przestaję myśleć o szwach w inscenizacji, a wciąga mnie fabuła. Wzruszam się wtedy, śmieję, płaczę. Przestaję myśleć, jak ja bym to zrobił, i zaczynam po prostu oglądać jako prawdę.

Kiedy ostatnio Pan ją widział?

- Niedawno bardzo podobał mi się "Płatonow" Agnieszki Glińskiej w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Dobry był w tej roli Borys Szyc - zagrał coś innego niż w kinie, mocno. Jego styl grania był bardzo nowoczesny.

Jedni będą mówić, że idą na "Merylin Mongoł", inni, że na Lindę...

- Myślę, że będą mówić: idziemy na Dorocińskiego, na Agatę Kuleszę

Ktoś na pewno pomyśli, że Pan tam gra.

To już się zdarza.

Prostuje Pan to?

- No co mam prostować? Niech przyjdą i zobaczą.

Maciej Kędziak
Materiały Organizatorów
25 kwietnia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia