Niecodzienne tango

"Wieczór latynoamerykański" - reż. Mauricio Wainrot - Opera Bałtycka w Gdańsku

W pierwszy letni wieczór, liczony wg kalendarza, Opera Bałtycka zaprosiła widzów na ostatnią premierę sezonu. Całość została choreograficznie wyreżyserowana i opracowana przez Argentyńczyka, Mauricia Wainrota. Pierwszą część "Wieczoru" wypełniły dwie jednoaktówki - "Cztery pory roku w Buenos Aires" Astora Piazzolli oraz "Estancia" Alberto Ginestera, zaś część drugą stanowił balet "Anna Frank" do muzyki Beli Bartoka. Obie pełne emocji, ale niezwykle odmienne w wyrazie, zaserwowały widzowi dość nieoczywiste spotkanie z Argentyną.

"Wieczór latynoamerykański" rozpoczął się od spotkania z muzyką wybitnego argentyńskiego twórcy, Astora Piazzoli. "Cztery pory roku w Buenos Aires" zbudowane zostały z czterech odrębnych tang, w które wplecione zostały najbardziej rozpoznawalne motywy "Czterech pór roku" Vivaldiego. To niezwykle emocjonalna i pełna pasji muzyka mająca swoje odzwierciedlenie również na scenie, gdzie obok tancerzy widzimy fantastycznych solistów - wiolonczelistkę Zofię Elwart i skrzypka Tomasza Kulisiewicza. Artyści wypełniają przestrzeń sceniczną pozbawioną dekoracji. Jedynie w tle pojawiają się monochromatyczne wizualizacje przypominające nocne niebo lub przestrzeń kosmiczną. Nic nie odwraca uwagi od tancerzy ubranych w szare kostiumy autorstwa Carlosa Callardo. Może trochę szkoda, że nie odwraca, bo choć układy taneczne łączące elementy typowe dla tradycyjnego tanga ze współczesnym stylem były niezwykle interesujące, brakowało im precyzyjności i emocjonalności. Niestety, dotyczy to zarówno duetów (Beata Giza-Palutkiewicz i Ruaidhri Maguire, Sayaka Haruna-Kondracka i Yuto Mutai oraz Ewelina Adamczyk i Gento Yashimoto), jak i całego zespołu. Wydawało się, że tancerze mają do wykonania trudne zadanie - pokazanie emocji w ściśle określony sposób i skupienie się na zadaniu ukryło uczucia w cieniu. Do tego brak synchronizacji tam, gdzie wyraźnie była zaplanowana, nieco osłabia efektowność wykonania.

Zdecydowanie lepiej wypadła "Estancia" Alberto Ginestera. Tancerzom udzieliła się żywiołowość i temperament gauchos, czyli mieszkańców argentynskiej wsi. Mauricio Wainrot pierwszy raz postanowił opracować suitę do baletu opowiadającego historię miłości miejskiego młodzieńca zakochanego w córce farmera. Zarówno w warstwie muzycznej, jak i w choreografii, widać nawiązania do tańców ludowych. Tancerze w pomarańczowo-różowych strojach są pełni energii, radości i zmysłowości. Elementy tanga splatają się z ludowością, tworząc interesującą formę. Szczególnie pięknie prezentuje się duet Sayaki Haruny-Kondrackiej i Bartosza Kondrackiego.

Punktem kulminacyjnym wieczoru stał się niewątpliwie balet "Anna Frank" do "Muzyki na instrumenty strunowe, perkusję i czelestę" Beli Bartoka. Mauricio Wainrot sięgał po ten utwór już 17 razy, aby pokazać dramatyczną historię człowieka w świecie faszystowskiego terroru. Dramat tym większy, że prawdziwy. Świat przemocy, pogardy, poniżenia i strachu opisany przez nastolatkę. Reżyser swoją wypowiedź w czasie popremierowego spotkania rozpoczął od oświadczenia, że po rodzicach i dziadkach jest Polakiem, ale jest też Żydem i Argentyńczykiem. Większość jego rodziny - polskich Żydów - zginęła w czasie II wojny światowej. To niewątpliwie stało się inspiracją do podjęcia tego tematu na scenie. Doświadczenia życia Wainrota w Argentynie w czasach dyktatury wojskowej również nadały tej opowieści szerszy wymiar. Bo to nie tylko opowieść o tragicznych losach Anny Frank w czasach II wojny światowej, to opowieść o człowieku w czasach terroru.

Historia rozpoczyna się od powrotu Otto Franka (Daniel Morrison) z obozu koncentracyjnego do amsterdamskiego mieszkania, w którym odnajduje pamiętnik córki. Czytając go, przypomina sobie chwile spędzone z żoną (Elżbieta Czajkowska-Kłos) i córkami, Margot (Milena Crameri) i Anną (Maria Kielan). Wspomina rodzinę van Daan, która ukrywała się razem z nimi. We wspomnieniach przeżywa raz jeszcze wszystkie momenty wspólnego życia, na których niezatarte piętno odcisnął strach. W klaustrofobicznej przestrzeni zamkniętego pokoju o rdzawoszarych ścianach, potłuczonych i ledwie przepuszczających światło szybach (świetna, choć prosta scenografia Carlosa Callardo) toczy się dramat. Tuż obok, kolejne osoby prowadzone są na śmierć przez żołnierzy i towarzyszącą im przedstawicielkę Gestapo. Niepokój staje się wręcz namacalny, podkreślony pełną dramatyzmu muzyką Bartoka (w znakomitym wykonaniu orkiestry Opery Bałtyckiej pod kierownictwem Jose Marii Florencia). Bo dzieje się to za ścianą, za oknem, daleko, ale jednocześnie niezwykle blisko. Bezradność ojca, który wie, że okrutnego przeznaczenia nie da się uniknąć - jest dramatyczna. Kiedy grająca demoniczną faszystkę, Agnieszka Wojciechowska, wywołuje kolejne nazwiska ukrywających się, wiadomo, że wydaje na nich wyrok. Ich śmierć staje się finałem tej opowieści. Choć nie kończy i kończyć nie powinna myślenia o "rzeczywistości, która nie powinna była istnieć ani w Europie, ani kilka dekad później w Ameryce Łacińskiej" - jak powiedział Mauricio Wainrot.

Mam jedynie nadzieję, że nie trafią na ten spektakl przypadkowi widzowie, oczekujący, że "Wieczór latynoamerykański" pełen będzie tylko barw, wigoru i radosnej zabawy. A jeżeli tacy się znajdą, to nie wyjdą rozczarowani, ale przyjemnie zaskoczeni.

Beata Baczyńska
Gazeta Świętojańska online
27 czerwca 2019
Portrety
Mauricio Wainrot

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia