Niema opera

5. Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych R@port

Paweł Passini, regularny zwycięzca (zeszłoroczna Gdynia, tegoroczna Bydgoszcz) po raz kolejny zabiera nas w bardzo swoją podróż po historii i współczesności. Po mariażu "Siddharty" Hessego ze współczesnym, zakorzenionym u części (głównie single) przedstawicieli polskiej klasy średniej micie o Indiach oraz ich wpływie na szczęście, tym razem zderza historię powstawania ostatniej, niedokończonej opery Pucciniego z dzisiejszymi Chinami

Reżyser, autor libretta, bo to chyba najlepiej pasujące określenie do warstwy tekstowej "Turandot", inscenizator i wreszcie narrator na żywo odczytujący fragmenty tekstów potwierdził kolejną realizacją najważniejszą prawdę o sztuce: nieważny temat, liczy się ujęcie.

Niewielka, pudełkowa scena, po lewej i prawej stronie kilkuosobowy chór migowy, który wygrywa arię lub komentuje, lalki nabite na ruszt i zawieszone niczym nuty w kilku rzędach, zwisający, biały, poszatkowany, obandażowany manekin, stół na kółkach, mocno umowna klawiatura pianina, a nad nią rama z firanką, zza której ukazuje nam się postać kobieca, stojak z mikrofonem, monitor laptopa pokazujący sceny z dzisiejszych Chin, podobnie obrazy z rzutnika na całej ścianie i... deformowany na wiele sposobów dźwięk: denerwujący, zwolniony, chropawy, głośny aż po ciszę. Na tym tle tylko pięć postaci, niewiele scen. Całość trwa 70 minut, ale po wyjściu zapamiętuje się więcej niż po wielu pełnometrażowych i wysokobudżetowych realizacjach.

Furorę wzbudził Paweł Chomczyk. Był głównym tematem kuluarowych rozmów po spektaklu: Ach, on jest bardziej kobiecy niż kobiety! - to tylko jeden z niewieścich głosów zachwytu nad wizerunkiem założyciela teatralnej grupy Coincidentia, którą tworzy wraz z występującą także w tym spektaklu Dagmarą Sową. Wysoki mężczyzna w obcisłych spodniach z szerokim, ćwiekowanym pasem perwersyjnie zwisającym klamrą, długie wstążki przywiązane do przedramion, kozaki na wysokich szpilkach, które bardzo kobieco wprawiały w ruch wysokie ciało - to wszystko bezwarunkowo popierało ekwilibrystyczną tezę Macieja Nowaka, że teatr jest homo, w odróżnieniu od hetero filmu.

Po raz kolejny Passini przedstawił rzecz wyjątkową we współczesnej, polskiej dramaturgii: globalną, współczesną refleksję. Nie była ona tak zaskakująca jak we "Wszystkich rodzajach śmierci", ale podejmowanie dyskursu ze współczesnością na wyższym niż tylko polskie traumy i śmietniki obszarze jest wartością samą w sobie. W "Turandot" ta refleksja dotyczy oczywiście Kraju Środka. Diagnoza nie jest odkrywcza i w niczym nie zaburza naszej hipokryzji oraz perystaltyki jelit, ale choćby tylko z elementarnie rozumianej uczciwości jest potrzebna. "Turandot" zderza romantyczne Chiny z dobrze udokumentowaną, ale niechętnie przyjmowaną prawdą, że reżim chiński, tylko już z nazwy komunistyczny (komunizm skończył się w 1979 roku, gdy Ten Xiao Ping rzekł do ludu: Bogaćcie się!) jest niemożliwy do przyjęcia pod żadnym warunkiem i brakuje epitetów, by określić upadek moralny 1/5 mieszkańców naszego globu. Gdyby nie było Oświęcimia, Karl Jaspers pewnie by powiedział, że człowiek umarł w Pekinie. Przez kilka sekund coś zakłuło, coś się odezwało, ale szybko wróciło do normy - niewiele, ale niewiele więcej wskóraliby wszyscy artyści świata. Patetyczny, pewnie naiwny dla wielu protest Passiniego, był kontrapunktem całego spektaklu.

Oprócz Chomczyka na pewno zapamiętam dwie sceny, zresztą z jego aktywnym udziałem. Pierwsza to niezwykła, niespodziewana scena bójki, w której obaj aktorzy (bardzo dobry Mariusz Laskowski w roli Pucciniego) wykazali się kaskaderską sprawnością i zagrali tak przekonywująco, że salę musiała opuścić przerażona okrucieństwem widzka. Druga, niezapomniana scena, to sekwencja tortur na warzywach i owocach. Niby nic - wstrzykiwanie soku z buraków i wycinanie ust i odcinanie czaszki przy akompaniamencie skocznej i głupawej muzyczki i tańca Dorii-Liu (Katarzyna Tadeusz), ale efekt był magiczny. Czułem się jak widz idealny, jak uczestnik pierwszego seansu filmu "Wjazd pociągu na stację w La Ciotat" braci Lumiere (jak głosi legenda widzowie, widząc nadjeżdżający na ekranie pociąg, uciekali ze strachu z sali). Takie chwile zdarzają się dziś w teatrze niezwykle rzadko.

Niewiele scen, niewiele treści, niewiele znaków, ale sporo refrenów - wszystko to stworzyło całość oniryczną i pozwoliło na budowę spektaklu w sobie jeszcze w czasie oglądu i niepotrzebne były kuluarowe wymiany i dopowiedzenia oraz obowiązkowe narzekania na współczesną, polską dramaturgię. Festiwal R@port już po raz kolejny pokazuje, że wszystko może być dramaturgią, a najmniej napisany dramat. Łączy mi się ta myśl z ostatnią, supraską tym razem, dygresją. Dwa lata temu gdyński festiwal wygrał Wierszalin z niezapomnianym Rafałem Gąsowskim w tytułowej roli (rolach?) "Boga" Niżyńskiego. Rafał Gąsowski i Paweł Chomczyk mają doświadczenie teatru lalkowego, Gąsowski jest gwiazdą i medium Tomaszuka, Chomczyk niedawno rozpoczął z nim współpracę. To kolejny dowód na to, ze najciekawsze rzeczy dzieją się tam, gdzie sprzyja atmosfera duchowa, gdzie lepiej można się wsłuchać w siebie lub w Boga. I spektakl byłego reżysera Teatru Miniatura, i realizacja Passiniego daleko są od polskiego mikrokosmosu i traum, daleko od tradycyjnie - przed postdramatem rozumianej dramaturgii - to raczej partytury, scenopisy, instrukcje. I zdecydowanie nic nie mam przeciwko obecności takich spektakli na Festiwalu Polskiej Dramaturgii Współczesnej, a nawet poproszę więcej, choć trochę się boję, że Passini jest zbyt aktywny.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świetojanska1
26 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia