Niemiecki teatr łagodnieje

44. Przegląd Teatrów Małych Form "Kontrapunkt"

Śmiech zamiast krwi, ironia zamiast brutalności, niemy krzyk zamiast gwałtu - niemiecki teatr złagodniał? A może szokowanie w teatrze przeszło dawno do lamusa i dziś liczy się przede wszystkim dobra zabawa oraz kilka prostych prawd o kondycji człowieka w XXI wieku? - o berlińskich dniach tegorocznego Przeglądu Teatrów Małych Form "Kontrapunkt"

Wyjazd do berlińskich teatrów to już tradycja na szczecińskim Kontrapunkcie. W tym roku polska publiczność zobaczyła najnowsze propozycje Dimitra Gotscheffa, Mariusa von Mayenburga oraz Jürgena Goscha. Każdy z reżyserów zaproponował swoisty komentarz do współczesności. Jednak nie treść, a forma niemieckich spektakli zaskakuje. Zwykle krwawy, ostry niemiecki teatr wydaje się dziś znacznie łagodniejszy i stawia przede wszystkim na bezpretensjonalną rozrywkę. I chociaż to wciąż rozrywka z najwyższej półki, to po obejrzeniu berlińskich spektakli pozostaje niedosyt.

Gasną światła i z ust aktorów słyszymy świąteczny kawałek Mariah Carey „All I want for Christmas is you”. Zebrani podczas służbowej Wigilii najpierw śpiewają, potem zwierzają się sobie z osobistych problemów. Jest wśród nich zakompleksiony i znerwicowany Holger; kobieta, która żywi się mobbingiem w pracy; żona zdradzająca męża z terapeutą; furiatka, która chce zacząć wszystko od nowa i właściciel firmy, zamierzający rzucić w cholerę rodzinę i własny interes. Jednocześnie akcja rozgrywa się na drugiej kanapie i podglądamy nieco dziwną randkę dwojga młodych ludzi. Aż trudno uwierzyć, że ten chwilami niedorzeczny, chwilami bardzo śmieszny obrazek to robota jednego z czołowych niemieckich brutalistów – Mariusa von Mayenburga.

Sztuka młodego dramaturga Davida Gieselmanna „Gołębie” wygrała konkurs – Nieudane dzieci Niemiec. Nietrudno zgadnąć, dlaczego zainteresowała Mayenburga. Pod grubą warstwą humoru i absurdu kryją się w niej bowiem chore relacje między bohaterami, które jak lustro odbijają zachowania współczesnych yuppie.

Reżyser przeplata elementy musicalu, farsy, komedii i dramatu. Akcja rozgrywa się w kilku miejscach jednocześnie: w biurze, domu, gabinecie terapeutycznym. Także aktorzy jednocześnie grają (świetnie zresztą) w kilku scenach. Ma się wrażenie, jakby reżyser badał, jak daleko może posunąć się w eksperymentach z rzeczywistością, świetnie się przy tym bawiąc. Ledwo kreśli portrety psychologiczne swoich bohaterów. Nie to go interesuje. Skupia się na błyskotliwych grepsach, przewrotnych intrygach, by wreszcie udowodnić, że ludzie są okrutni i podli. Tylko – czy to coś nowego?

Takie pytanie można też zadać Jürgenowi Goschowi, który na Brechtowskiej scenie Berliner Ensemble wyreżyserował „Boga rzezi” Yasminy Rezy. – Człowiek zaczyna mnie intrygować dopiero wtedy, gdy odzywa się w nim szaleństwo i śmiałość, na które nie było go stać, gdy kreował swój wizerunek – mówi francuska dramatopisarka. Konstrukcja fabuły „Boga...” nieco przypomina jej najbardziej znany dramat – „Sztukę”. Znów najmocniejszą strona tekstu jest precyzyjny, naturalny i przy tym bardzo zabawny dialog miedzy bohaterami.

Oto spotykają się dwa małżeństwa, których synowie wdali się w bójkę. Pary mają przedyskutować incydent. Kurtuazyjna wymiana zdań z każdą minutą zamienia się w ostrą pyskówkę. Z dystyngowanych i zrównoważonych rodziców wychodzą mściwe i małostkowe zwierzęta gotowe zagryźć za swoje racje.

Gosch umieszcza bohaterów w niemal pustej przestrzeni. Każe skupić się na słowach i twarzach aktorów. I to dzięki Corinnie Kirchoff, Dorte Lyssewskiemu, Michaelowi Maertensowi i Tilo Nestowi spektakl ogląda się bez bólu, chociaż niemiecki teatr przyzwyczaił nas do czegoś więcej niż tylko do kilku oczywistych prawd.

Nie ma za to mowy o lekkim stylu i prostej interpretacji w przypadku „HamletaMaszyny” Dimitera Gotscheffa, który wyreżyserował spektakl i zagrał w nim główną rolę. Ten jeden z najgłośniejszych poematów – esejów Heinera Müllera zbudowany z monologów Hamleta i Ofelii nie ma spójnej fabuły. Dramaturg posługując się Szekspirowskim bohaterem, komentuje historyczne wydarzenia po II wojnie światowej, „krwawe korzenie historii”.

Spektakl rozpoczyna się od ironicznego wygłoszenia przez bezimienną postać (w tej roli Alexander Khuon) wiersza Müllera. Potem akcja schodzi do podziemi. Na miejscu młodego aktora pojawia się ubrany w czarny garnitur Hamlet (Gotscheff), wcześniej siedział wśród widzów. Był jednym z nas. Teraz stojąc nad grobami bliskich, zrezygnowany mówi: „Byłem Hamletem. Stałem na brzegu i rozmawiałem z morzem Pleple, z tyłu za mną ruiny Europy”.

Gotscheff jest jednocześnie bezsilny w skórze Hamleta i przerażony kondycją dzisiejszej Europy jako „aktor grający Hamleta”. Artykułuje każde słowo, długimi pauzami rozdziela kolejne partie tekstu. Powoli zapala papierosa, rozmawia z widownią, jakby była Horacym. Jego twarz jest jak z kamienia, prawie nieruchoma - nawet, kiedy mówi – popis wybitnego aktorstwa. Na scenie pojawia się też Ofelia (doskonała Valery Tschelanowa), która najpierw krzyczy jakby była gwałcona. Na koniec powie: „Tu mówi Elektra. W sercu ciemności. W słońcu tortur. Do metropolii świata” i zastygnie w niemym krzyku.

Określany „wyznawcą Mullera” Gotscheff duży margines do analizy swojego spektaklu pozostawia widzowi. Jego bohater wypowiada treść dramatu, pomijając sugerowane przez autora rozwiązania inscenizacyjne. Dlatego po obejrzeniu „HamletaMaszyny” ma się wrażenie, jakby wizja apokalipsy domagała się nie tylko reżyserskiego komentarza, ale też mocniejszego wybrzmienia.

Agnieszka Michalak

Agnieszka Michalak
Dziennik
11 maja 2009

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia