Niesamowite przygody Kandyda
"Kandyd" - reż. Anna Wieczur-Bluszcz - Opera Bałtycka w GdańskuTym razem nie galą operową, a premierą teatralną żegna 2018 i wita rok 2019 Opera Bałtycka w Gdańsku. Twórcy "Kandyda" podołali karkołomnemu zadaniu, by dzieło z pogranicza różnych gatunków oddać lekko, dowcipnie i rubasznie, choć właśnie z tych samych powodów melomanom przyzwyczajonym do oper poważnych niekoniecznie przypadnie on do gustu.
Niejednorodne dzieło Leonarda Bernsteina zaskakuje dynamiką i świeżością. Już sama uwertura uzmysławia bogactwo tej muzycznie rozpiętej między operą, operetką a musicalem propozycji. Z kolei wierne duchowi powiastki filozoficznej Voltaire'a "Kandyd czyli optymizm" libretto Hugh Wheelera podszyte jest absurdem i ironią, jawnie wyszydzając przy okazji ruchy filozoficzne - szczególnie filozofię Gottfrieda Wilhelma Leibniza i jej kluczową myśl, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów. Zestawienie to w połączeniu z interdyscyplinarnym teatrem proponowanym przez reżyserkę gdańskiego spektaklu Annę Wieczur-Bluszcz daje w efekcie komedię muzyczną bliższą stylistyce teatru dramatycznego niż opery.
"Kandyd" jest inny niż wszystkie pozostałe propozycje Opery Bałtyckiej. Przez skomplikowane losy bohaterów prowadzi widzów sam Wolter (Przemysław Bluszcz), przedstawiając widzom bohaterów i nakreślając relację pomiędzy nimi, a później informując publiczność o miejscach, gdzie podąża akcja "Kandyda". To ważne, bo przecież w swojej tułaczce tytułowy bohater przemierzył pół Europy i Ameryki Południowej. Liczne partie mówione po polsku przerywane są piosenkami wykonywanymi po angielsku. Niektóre rozwiązania sceniczne, jak kopniaki, jakimi wyrzucany z Westfalii Kandyd, zapożyczono z klasycznej komedii. Jest też ślad teatru lalkowego w postaciach gadających królewskich głów. Nad wszystkim zaś króluje momentami niewybredny dowcip.
Świat Kandyda kreowany jest głównie opowieścią i grą aktorską, dlatego scenografia Ewy Gdowiok jest bardzo oszczędna i zredukowana do minimum. Nad pustą sceną dominuje wielki wizjer przez którego oglądamy XVIII-wieczne ryciny, nawiązujące do realiów "Kandyda". Przez takie właśnie okno podziwiamy oświeceniową satyrę przefiltrowaną przecież przez współczesną twórczość Leonarda Bernsteina. W drugim akcie dodatkowe elementy scenografii wprost nawiązują do rycin ilustrujących "Kandyda" Voltaire'a. Zmiana ta jest jest jednak dyskretna i jedynie uzupełnia pomysł podglądania Kandydata i pozostałych bohaterów. Dużo bardziej efektowne są kolorowe, inspirowane epoką Voltaire'a kostiumy (także autorstwa Ewy Gdowiok).
Oczywiście wiara Kandyda (Aleksander Kunach) w ludzką dobroć jest bezlitośnie wyszydzana. Jako bękart bez nazwiska i stanowiska nie ma on żadnych szans na otrzymanie ręki Kunegundy (inne jej przymioty bierze zawczasu podczas "lekcji tarcia"). Niezrażony tym Kandyd rozpoczyna swoją tułaczkę po kolejnych krainach i światach, w których wiara w ludzi i dobro regularnie przysparzają mu kłopotów, ale przecież osiągnięcie celu i miłość do Kunegundy wszystko przezwycięża. Cnotliwa Kunegunda (Joanna Moskowicz) szybko zderza się z brutalną rzeczywistością i z własnego ciała czyni kartę przetargową w relacjach z ustosunkowanymi mężczyznami. Jej idealny jak ona sama brat Maksymilian (Bartłomiej Misiuda) także przekona się czym jest dobro, w damskich ciuszkach usiłując się wkupić w łaski Gubernatora (Maciej Gwizdała), by odmienić swój los.
Nauczyciel Pangloss (Artur Janda) wykładający niuanse filozofii leibnizowskiej zderza się z rzeczywistością pełną chorób wenerycznych, zaś Staruszka (Joanna Krasuska-Motulewicz), która sama przekonuje, że dobrze w życiu poznała "wszelkie rodzaje kurewstwa" radzić sobie musi bez jednego pośladka ("półdupka" w tłumaczeniu Bartosza Wierzbięty), zjedzonego przez wygłodniałych Turków. Nie przeszkadza jej to w pozyskiwaniu klientów łasych na jej wdzięki, bo "niektórych to kręci". Zestaw osobliwych indywiduów dopełnia Pakita (Maria Antkowiak) służąca nie tylko baronowi do łóżkowych "eksperymentów naukowych" oraz poirytowany stałymi napomnieniami do wypełnienia obietnicy Gubernator (Maciej Gwizdała).
Spektakl od każdego z nich wymaga w równym stopniu sprawności wokalnej i aktorskiej. Tę w najlepszym stopniu zbilansował Artur Janda, który zarówno rolę Panglossa, jak i Kakambo gra dowcipnie z wdziękiem i wyraźnym ironicznym nawiasem. Joanna Moskowicz imponuje nie tylko podczas świetnej Arii Kunegundy. Odważną aktorsko i zarazem bardzo zabawną rolę Maksymiliana przygotował Bartłomiej Misiuda. Zgrabnie radzi sobie również z rolą Staruszki Joanna Krasuska-Motulewicz. Szkoda, że w roli Kandyda Aleksander Kunach miewa okresy słabsze i chociaż jego tenor świetnie brzmi w duetach z sopranem Moskowicz czy barytonem Misiudy, nieco brakuje mu luzu i swobody w kreacji zawadiackiego prostaczka Kandyda. Bohater Kunacha jest jednak postacią wzbudzającą serdeczność, a uwaga widza podążą za nim bez trudu.
Za drugie plany odpowiedzialny jest bardzo dobrze prowadzony i świetnie ubrany Chór (przygotowany przez Agnieszkę Długołęcką) oraz Balet z choreografią debiutującego w Operze Bałtyckiej Leszka Bzdyla. Balet OB tym razem oprócz tańca (udany Walc paryski) ma za zadanie odegranie żywych obrazów (m.in. szubienicy podczas sceny wieszania czy wojsk w trakcie bitwy armii Franciszka II z nieprzyjacielem). Tancerze obecni są przez większość spektaklu. Warto zauważyć, że Chór OB ma tym razem bardzo dobrze dopracowane wejścia i zejścia ze sceny, a niektórzy jego członkowie dostali również sporo zadań aktorskich (zwłaszcza Paweł Faust i Leszek Kruk - ten drugi m.in. w doskonałym epizodzie Arcybiskupa). Niektóre partie (także w wykonaniu solistów) mówione są jednak mało słyszalne, szczególnie z towarzyszeniem Orkiestry.
Wir szalonych i fantastycznych zdarzeń, jakich uczestnikiem jest Kandyd, nie każdego ze sobą porwie. To spektakl, z którego konwencją trzeba się oswoić i zaakceptować nietypowy jak na spektakl operowy humor, czasem niecenzuralne słownictwo, dowcipy nie zawsze wysokich lotów i mimo wszystko inscenizacyjną monotonię, bo wykreowany przez reżyserkę świat właściwie się nie zmienia. Spektakl nie nuży dzięki energii solistów oraz muzyce Bernsteina, kolejny raz świetnie wykonanej przez Orkiestrę, która pod batutą maestro José Maria Florencio nabrała jakości, jakiej dawno w Operze Bałtyckiej nie słyszeliśmy.