Nieuchronność

"Starucha" - reż. Igor Gorzkowski - Teatr Ochoty w Warszawie

Wszystko w tym spektaklu jest nie tak. Ani fabuły, dającej się ująć w okrągłych i domkniętych zdaniach, ani logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego, ani nawet sensownych dialogów. Mało tego - nie ma też "normalnych" postaci, bo przecież w tym całym absurdzie nie potrafiłyby się odnaleźć. Nie szkodzi. Czystość formy, doskonałe połączenie scenografii, muzyki, ruchu scenicznego, kostiumów i charakteryzacji, a nade wszystko gra aktorska, zagospodarowująca i spajająca te elementy - już od pierwszej sceny dają jasny sygnał, z jaką tradycją teatralną mamy do czynienia

Oczywiście, taki teatr nie zaskakuje dziś tak silnie, jak w 1928 roku, kiedy spektaklem Trzy lewe godziny, zapowiadanym z gzymsu piątego piętra leningradzkiego Domu Prasy przez ubranego w cylinder Daniiła Charmsa, grupa oberiutów rozpoczęła rewolucję estetyczną w teatrze europejskim. Od tamtego czasu na scenie było już podobno wszystko, mimo to widownia w Teatrze Ochoty daje się porwać magii scenicznych zabiegów, żywo reagując na zmieniającą się akcję.

Jest w tym chyba jakaś głębsza potrzeba współczesnego odbiorcy, a nade wszystko reżyserów, którzy – głosząc kryzys współczesnego teatru – zwracają się ku tekstom i formom teatralnym z początków doświadczeń awangardy XX wieku. Tu forma jest formą, umowność umownością. A teatr? Przychodząc, postulowali oberiuci: „Zapomnijcie wszystko to, co przywykliście oglądać we wszystkich innych teatrach. Być może wiele rzeczy wyda się wam bzdurnymi. [...] Jesteście zdziwieni. Chcecie odnaleźć normalną logiczną prawidłowość, którą waszym zdaniem, znacie z życia. Ale nie będzie jej. Dlaczego? Otóż dlatego, że przedmiot i zjawisko przeniesione z życia na scenę tracą swą »życiową« prawidłowość, nabierając innej – teatralnej. Nie będziemy jej objaśniali. Po to, by zrozumieć logikę spektaklu, trzeba go obejrzeć”. Po drapieżnych i wywrotowych manifestach teatralnych absurdystów ten pierwszy brzmi dość niewinnie i mocno już trąci myszką, mimo to ostatnio polscy reżyserzy sięgają po niego coraz częściej. Możemy już mówić o pewnej modzie na tę grupę artystyczną.

Dla porządku przypomnijmy, że główny trzon OBERIU stanowili młodzi rosyjscy literaci: Daniił Charms, Mikołaj Zabołocki, Aleksander Wwiedienski, Mikołaj Olejnikow, Konstanty Waginow i Igor Bachtieriew. Podjęli oni próbę ucieczki przed radzieckim totalitaryzmem w sztukę – głównie poezję i teatr – głosząc, że jedynie ona jest realna, zaś to, co uważamy za rzeczywistość, to przywidzenie (stąd pełna nazwa grupy to Zrzeszenie Sztuki Realnej). Niestety koszmar „nierealnego świata” bardzo szybko stał się udziałem artystów. Ich twórczość, tak zupełnie nieprzydatna w tworzeniu nowego ustroju, tym samym działała na jego szkodę, odrywając umysły mas pracujących od jedynie słusznego kierunku rozwoju rewolucji. Po rozwiązaniu OBERIU w 1930 roku literaci byli represjonowani i więzieni, a śmierć za kratami Charmsa, Wwiedienskiego i Olejnikowa przypieczętowała los grupy.

Oberiuci pozostawili po sobie niezwykle ciekawą (choć wobec tragicznych kolei losu – znikomą) spuściznę, przez długie lata zupełnie u nas nieznaną. Do dziś przetłumaczono na polski tylko część ich utworów. Dla sceny odkrył je Łukasz Czuj, realizując w 1997 roku w Teatrze Rozrywki w Chorzowie spektakl Tango Oberiu 1928, będący polską prapremierą tekstów tej grupy. W 1998 roku po teksty Charmsa sięgnęli Paweł Szkotak (Pijcie ocet, Panowie Teatru Biuro Podróży) i Oskaras Koršunovas (Bam w Teatrze Studio). W następnych latach oberiucko-dadaistyczny styl powrócił wraz ze Snem pogodnego karalucha (Teatr Mniejszy w Krakowie) i Symfoniczną wazeliną 1917 (Teatr Ludowy w Krakowie). Była jeszcze, zauważona przez krytyków, Choinka u Iwanowów w reżyserii Marii Spiss wystawiona w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (2008), będąca próbą rekonstrukcji filozofii i twórczości oberiutów nie tylko poprzez tekst Wwiedienskiego, ale także za pomocą manifestu.

Teraz podobnego zadania podjął się Igor Gorzkowski – autor scenariusza i zarazem reżyser spektaklu. Jego Starucha to próba odczytania filozofii i estetyki oberiutów na nowo. Jednak, oprócz eksploatowanego już nie raz manifestu, najmocniejszym i najciekawszym elementem w warstwie tekstowej jest właśnie Starucha – najdłuższa powieść Charmsa, znakomicie zaadaptowana na scenę (w bardzo dobrym tłumaczeniu Jerzego Czecha i Henryka Chłystowskiego) i uzupełniona o wątki biograficzne z życia autora. Tekst posiada wszystko, by oddać charakter poetyki oberiutów, a przedstawienie znakomicie wchodzi w ten rodzaj dyskursu.

Bohaterowie spektaklu, jakby wyjęci spomiędzy kart Mistrza i Małgorzaty, zręcznie poruszają się po „swoim” świecie przedstawionym, gdzie czas bywa niezwykle pojemny, a jednocześnie zupełnie płaski i niczego nieokreślający, gdzie przestrzeń nie ma wyraźnie zarysowanych granic, a podobna jest raczej do przeskakującego fotoplastykonu. Tę płynność czasoprzestrzeni podkreśla doskonale w swej prostocie skonstruowana minimalistyczna scenografia Roberta Pludry. Białe, jakby wycięte z kartonu, geometryczne figury spełniające wielorakie funkcje – mebli, drzwi, ściany, przez które niespodziewanie wchodzą i wychodzą bohaterowie – otwierają nas na futurystyczno-absurdalną rzeczywistość, w której wszystko jest możliwe.

Patrząc na tę scenę, od razu wiemy (a nie tylko się domyślamy), że świat na niej przedstawiony poddany jest wyłącznie prawu sztuki – ale takiej sztuki, która dzieje się na naszych oczach i jest naprawdę! Scenografia wydaje się też ciekawie nawiązywać do twórczości zaprzyjaźnionego z oberiutami i zafascynowanego nimi Kazimierza Malewicza, twórcy radykalnego abstrakcjonizmu – suprematyzmu, według którego malarstwo, sprowadzone do najprostszych elementów, ukazywało jedynie fakt, że obraz to płaszczyzna prostokątna. Podobnie jak scena dla oberiutów – jedyny realny świat w obrębie wszechpanującego złudzenia. Słynny Czarny kwadrat na białym tle miał być symbolem przewagi człowieka nad chaosem. Ciekawe, na ile scenografia Staruchy porządkuje somnambuliczne wizje głównego bohatera...

A jest nim poeta pogrążony w inercji, który jednocześnie chce w dzikim szale wylać swój potencjał twórczy na papier. Otaczająca rzeczywistość wydaje się jednak być przeciw niemu w zmowie, ponieważ ciągle nie może on pracować w spokoju. Winna temu jest tytułowa Starucha. Dzierżąc w scenie otwierającej spektakl duży zegar bez wskazówek, z którego tylko ona potrafi odczytać godzinę, staje się panią tej umownej czasoprzestrzeni. Nawiedza naszego poetę, kiedy chce, kiedy chce też – umiera i ożywa z całą bezczelnością kpiącego ze wszystkich praw natury nieboszczyka. Starucha Gorzkowskiego jest wyabstrahowanym symbolem nielogicznych praw rządzących światem i fatum zapowiadającym smutny koniec. Dlatego ani jej wiek, ani to, co mówi (zdania przetykane dadaistycznym bełkotem) nie ma znaczenia. Ma ona jedynie przypominać, że świat dzieje się poza naszą logiką. Starucha w wykonaniu Anny Sroki jest zabawna, przerażająca, irytująca i wszechobecna. Automatyzm jej gestów, słów, twarz-maska i czarny kostium to Nieuchronność, której się obawiamy.

Atmosfera dziwności i przenikającej świat grozy zgrabnie podkreślona jest statycznym, monochromatycznym światłem i fantastycznie „odegraną” muzyką na żywo. W rolę przedwojennego tapera, i jednocześnie kompozytora, wcielił się Piotr Tabakiernik. Muzyka, w dziki sposób wydobywana z tradycyjnego instrumentu, nakłada na obraz sceniczny dodatkowe znaczenia, a czyniący to muzyk staje się dodatkowym aktorem tej nietypowej sztuki.

Pozostałe postaci mogą tylko próbować grać swoje role, bo przecież nie zatrzymają pędzącego wehikułu w pół drogi. Tak jak my. To główna linia prowadzenia aktorów – próba grania swoich ról, jakże trudna i wieloznaczna. Wspomniany już niespełniony poeta (Andrzej Mastalerz), jak i jego nietrzeźwy przyjaciel-filozof (Adam Ferency) oraz niezrównoważeni sąsiedzi w trzech odsłonach (Bartłomiej Bobrowski), a przede wszystkim kochliwa trzpiotka – miłość naszego bohatera (znakomita Wiktoria Gorodeckaja), to postaci tak oniryczne i niewiarygodne, tak delikatnie zarysowane, że same zdają się szukać swojego miejsca i roli na scenie. Miotają się po niej, zmieniają rytmy, intensywność przekazu, wpadają w nastroje nieprzystające do sytuacji – przechodzą z oburzenia w łagodność, z buty w onieśmielenie, z przerażenia w radość i beztroskę. A wszystko w groteskowych interakcjach zbudowanych na absurdalnych dialogach i czarnym humorze oberiutów. Ma to jednak sens, bo łapie widza w sieć niedomówień.

O zawłaszczającej rzeczywistości przypomni nam jednak jej „żandarm” w podkutych butach (Kamil Pruban). Choć na scenę wejdzie tylko na chwilę, jego cień pozostanie do wygaśnięcia świateł.

Czuje się ogromne skupienie zespołu, który ostatni tydzień przed premierą spędził na intensywnych próbach poza Warszawą (w lubelskim Teatrze Centralnym). Dało to efekt całkowitego zanurzenia aktorów w tej poetyce – w rezultacie spektakl jest... wiarygodny. Intryguje formą, zastanawia treścią i bawi łamiącym konwencje humorem. Daje tyle, ile sami zechcemy z niego zaczerpnąć – bez przymusowej wiwisekcji i rodzącej się w bólach „właściwej” świadomości. Ponieważ – parafrazując słowa reżysera Staruchy – jej twórcy, zgodnie z filozofią oberiutów, zdają się wierzyć, że nawet jeśli człowiek ma duszę jak drewniana kulka, to najważniejsze jest to, że ta dusza ciągle w nim jest. Podobnie jak martwa Starucha tkwiąca w fotelu niczym worek...

Agnieszka Uścińska
Teatr
22 września 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...