Nieudana premiera

"Kobieta bez cienia" - reż. Hans- Peter Lehmann - Opera Wrocławska

90 lat po wiedeńskiej prapremierze doczekaliśmy się polskiej inscenizacji arcydzieła Richarda Straussa. Niestety, tak złej, że lepiej byłoby, gdyby do niej w ogóle nie doszło.

Występ rosyjskiej śpiewaczki Jewgienii Kuzniecowej (żona farbiarza Baraka) jest jedną z niewielu zalet wrocławskiej inscenizacji "Kobiety bez cienia" "Kobieta bez cienia" to baśń aspirująca do bycia mitem, który sprawy zwykłego życia ujmuje w terminach wzniosłych i uniwersalnych. Jeśli w opowieść wda się fałszywy ton, cała historia staje się śmiechu warta - i to właśnie przydarzyło się reżyserowi najnowszej premiery w Operze Wrocławskiej Hansowi-Peterowi Lehmannowi. 

Dlaczego właśnie on zabrał się za Straussowskie arcydzieło? To proste: bo cieszy się reputacją specjalisty od wielkiego, niemieckiego teatru muzycznego, a we Wrocławiu zasłużył się wystawieniem całości tetralogii "Pierścień Nibelunga" Wagnera w Hali Stulecia. Problem w tym, że wszystkie teatralne mielizny tamtych przedstawień, na które od biedy można było przymknąć oko w monumentalnych okolicznościach hali Berga, Lehmann powielił w kameralnym w gruncie rzeczy przedstawieniu w gmachu opery przy Świdnickiej. "Kobietę bez cienia" Straussa z tetralogią Wagnera łączy wątek baśniowy (mityczny?), no i kompozytorski rozmach. Dzieli je natomiast element realistyczny, ziemski, ludzki. W poetyckim (z dzisiejszego punku widzenia z lekka już grafomańskim) libretcie von Hofmannstahla świat bogów przenika się ze światem ludzi. Jedni i drudzy mają podobne problemy: kochają, chcą być kochani, bronią się przed miłością. 

Skomplikowane są perypetie dwóch par. Cesarzowa (Susan Antony) to wróżka przemieniona w tytułową kobietę bez cienia (a więc kobietę nie dość kobiecą, bo bezpłodną). Poślubiony jej cesarz (John Horton Murray) to człowiek nieświadomy niebezpieczeństwa, jakie nad nim ciąży: jeśli jego żona nie zajdzie w ciążę i nie zacznie rzucać cienia, ociec wróżki wezwie ją do świata bogów, a jego samego zamieni w kamień. Cesarzowa wyrusza więc w misję, która ma zapobiec nieszczęściu. Trafia do domu farbiarza Baraka (Wolfgang Brendel). Prosty, ale szlachetny i pragnący licznego potomstwa człowiek ma za żonę kobietę swarliwą, za to jak najbardziej rzucającą cień. Ta go jednak nie kocha, nie dopuszcza do łoża, wzbrania się przed macierzyństwem. Wiele dramatycznych wydarzeń doprowadzi do szczęśliwego finału, w którym bosko-ludzki kwartet, trzymając się za ręce, wychwala zalety miłości, wierności i płodności małżeńskiej. Na marginesie: recenzent "Naszego Dziennika" był tym finałem zachwycony. 

Gdyby nie genialna w swoim bogactwie i niuansach muzyka Straussa (to pełen charakterystycznych, uwodzicielskich motywów zestaw minisymfonii, minikoncertów i minirecitali) i gdyby nie kapitalne występy Jewgienii Kuzniecowej w roli Farbiarki i Elżbiety Kaczmarzyk-Janczak (Mamka), oglądanie tego spektaklu byłoby torturą. Soliści przeciętni, aktorstwo słabe. Gdy na scenie dominuje element baśniowy, postacie przechadzają się w kiczowatych lśniących kostiumach w stylu fantasy. Sensowna i funkcjonalna dekoracja nie istnieje. Gdy akcja przenosi się do świata ludzi, inscenizacja sięga poziomu scen wiejsko-leśnych "Gniewka, syna rybaka", tyle że zrealizowanych z dużo mniejszym budżetem. Z kociołka unosi się sztuczny dym, bohaterowie noszą szarobure peruki, worki zamiast ubrań, wymachują plastikowymi atrapami mięsa, a kiedy huknie piorun, jak na komendę wywracają się z szeroko rozłożonymi rękami. W kilku scenach pojawia się chór dziecięcy - maluchy po niemiecku śpiewają pięknie, mam nadzieję, że ze zrozumieniem, ale harce, które zaordynował im reżyser, dobre są na osiedlowy festyn, a nie na spektakl w zawodowym, bądź co bądź, teatrze. Pod koniec dzieci (tym razem jako chór nienarodzonych) występują na rewiowych schodach z pleksi, obandażowane od stóp do głów, niczym mumie. Tak - to jest horror. 

Ślad reżyserskiej finezji pojawia się na początku III aktu, gdy bohaterowie poszukują się nawzajem na tle ascetycznej, komputerowej animacji. Gdyby tym sposobem - a nie z nachalną, amatorską dosłownością - Lehmann zainscenizował cały ponadtrzygodzinny spektakl, być może poczucie teatralnej klęski nie byłoby tak dojmujące. Tymczasem dostaliśmy w operze najsłabszą premierę ostatnich kilku sezonów. Szkoda, wielka szkoda, pana Straussa.
(ah)

Adam Domagała
Gazeta Wyborcza - Wrocław
20 maja 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia