Nieudolność i dyletanctwo kłuje w oczy
"Pan Tadeusz" reż. I. JunEpopeja, mozolnie wbijana do głów uczniaków (i dobrze! - o czym dalej), widziana jest przez pryzmat Hanuszkiewiczowskiego serialu - u starszych, a przez pryzmat filmu Wajdy - u młodszych. I nic z tym de facto nie można zrobić. Można tylko samemu starać się, by się nie ośmieszać. Co wszystkim gorąco polecam.
Ach, jakże wszyscy pragną wybić się oryginalnością, popisać niekonwencjonalnością, zerwać z przeszłością! Jakże podskakują i znerwicowani tupią nóżkami, by ich praca odstawała od dotychczasowych, by – daj Boże! – szokowała. Inaczej, ich zdaniem, cała robota na nic. Widz niezszokowany to Widz niezadowolony. A w konsekwencji – twórca niespełniony. Błąd, głupota i nieprawda! Zapominają, że w świadomości kulturalnej Widza są inscenizacje i ekranizacje tak głęboko zakorzenione, że próba odciągnięcia go od widzenia sztuki przez ich pryzmat jest zgoła niepodobna. Tak jest z Panem Tadeuszem.
Poznęcajmy się jednak nad spektaklem.
Na samym początku, gdy Widz świadomy (bowiem po lekturze) z zapartym tchem po dzwonkach trzech, czeka na tak dobrze znane „Litwo! Ojczyzno moja!…”, wpada w wielkie zakłopotanie. Zamiast dźwięcznej, pełnej, trzynastozgłoskowej frazy słyszy… kanon, a więc frazę przerywaną, niedokończoną, odbijaną niby-echem.
Mickiewicz tak kaleczony nie brzmi, nie chwyta za gardło. Postacie gubią w natłoku głosów niezapomniany rym i rytm. Widz nie ma przed oczyma tych „łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych, tych pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem”. Nie czuje się z opowieścią emocjonalnie związany. Takie uczucie będzie niestety towarzyszyło mu do samego końca. Tam, gdzie oczekujemy wzniosłych nut poloneza, nieważne czy to Pożegnania Ojczyzny Ogińskiego, czy Poloneza Kilara, nie doczekamy się nostalgicznego patosu. Usłyszymy jedynie liche organki szkolne, na których Zosia nieudolnie i beznamiętnie (!) wystuka Jeszcze polska nie zginęła… A można było przynajmniej wjechać na scenę cudem polskiej motoryzacji.
Na domiar złego Mickiewicz występuje w koszuli z kołnierzem à la Słowacki.
Idźmy dalej, choć nie po kolei – postacie i gra aktorska. Dla przykładu – Telimena, postać u Mickiewicza z razu irytująca, a jednocześnie uroczo ujmująca. Kobieta wyzwolona, zalotna, pewna siebie i swych wdzięków. Zarazem adorująca, jak i adoracji łaknąca. W świadomości powszechnej utożsamiana z obliczem Joanny Jedlewskiej (u Hanuszkiewicza) lub Grażyny Szapołowskiej (u Wajdy). Przywołajmy, dla przyszłego kontrastu, opis kunsztu Jedlewskiej: „W niezwykle śmiesznej scenie z mrówkami broniła się przed nimi z pomocą Tadeusza (granego kulturalnie i z umiarem przez Andrzeja Zaorskiego), wytrzepując je ze swojej falbaniastej sukni. Były w tej scenie humor i elegancja zarazem – żadnego prostactwa, żadnej wulgarności”. Tu scena zagrana wulgarnie, bez przemyślenia postaci, niemalże „na odwal”. Telimena miota się jak szalona. W zabawie z zielonymi piłkami (po cóż one tu są?) i Tadeuszem zachowuje się jak opętana żądzą prostytuta, mogąca jedynie w ruchu frykcyjnym wyrazić targające nią namiętności. Kokota przez dni kilka pozbawiona zarobku i klienta. Dalej zaś scena zdenerwowania. Telimena Wajdy jest wykwintna. Tort jedzony palcami, z zapamiętaniem, dynamicznie, lecz z nutą elegancji, staje się substytutem miłosnej ofiary, którą – jak modliszka – po wykorzystaniu najchętniej pożarłaby ze smakiem. Tu zdenerwowanie ilustruje beznamiętny, żołdaczy niemal marsz „w te i na zad” po scenie. No i recytacja. Tragedia. Wszystko na jedną nutę – wyuzdanej i rozpalonej, podstarzałej damy, która nie wiedząc czemu nieustannie gra na „górne C”.
To, że krytykuję z taką mocą Telimenę, nie oznacza, że inne postacie były lepsze. Hrabia – nieudolna kopia Marka Konrada. Gerwazy – padający bezmyślnie na ścianę, gdy Robak wyznaje „Jam jest Jacek Soplica…”. Domniemywać należy, iż fortel ten zastosowano, by aktor nie musiał męczyć się nadto, twarzą w twarz, z tą trudną przecież sceną. Będąc przy Gerwazym wskazuję na niewielki, acz dla uważnego Widza dostrzegalny, błąd w scenariuszu. Otóż Stolnik, gdy dostał w pierś kulę zdradziecką, przechadzał się po ganku, nie jak to Scenarzysta twierdzi ze strzelbą, lecz z karabelą, jak na wielkiego Pana przystało. O Tadeuszu, z sympatii dla aktora, słowa złego nie powiem, lecz milczenie wymownym pozostawię.
Nie sposób omówić całego spektaklu, oglądając go tylko raz. Zanim jednak przejdę do refleksji i oceny końcowej, nie mogę nie napomknąć o gwałcie popełnionym na Wieszczu. Jestem w stanie wybaczyć Scenarzyście i Reżyserowi wiele – błędy w scenariuszu, niespasowanie ról, ułomną wizję choreografii etc. Nie wybaczę jednak jednego – rapowania na scenie. Mickiewicz w grobie się przewraca! Żeby to było jeszcze poprawnie wykonane w ramach gatunku muzycznego. A tu nie! Panowie aktorzy-raperzy nie popisali się. Nieudolność i dyletanctwo kłuje w oczy. Młodzieży z pewnością się podobało, lecz z szerszej perspektywy estetycznej było, delikatnie rzecz ujmując, niestosowne.
Koleżanki Recenzentki podkreślają, że interpretacja dana przez Irenę Jun ma na celu, przede wszystkim, zachęcić młodzież do sięgnięcia po Pana Tadeusza. To prawda. Lecz nie wynika z tego, że nie ma dopomóc w kształceniu elementarnej estetyki i wyczucia smaku. Epopeja narodowa oprócz tego, że jest soczewką ukazującą jak na dłoni cały przekrój ówczesnego społeczeństwa polskiego – zarówno jego cechy postępowe (reprezentowane przez Hrabiego, Telimenę, Tadeusza, Robaka, Jankiela), jak i konserwatywnego zaścianka (Gerwazy, Dobrzyńscy etc), ma wychowywać w potrzebie szukania i obcowania z p i ę k n e m. Nie po to Mickiewicz „katuje” opisami przyrody, zwyczajów i strojów, by nie przyjmować ich jako lekcji. Zabierając się do takiej sztuki, należy mieć świadomość istnienia i wagi pewnej konserwatywnej nuty, która musi być odpowiednio wyartykułowana na scenie. Negując ją, zatracamy sens wysublimowanej mądrości i patriotyzmu Mickiewicza.