No i tak to...
"Amadeusz" - aut. Peter Shaffer - reż. Anna Wieczur - Teatr Dramatyczny m.st. WarszawyTeatr Dramatyczny godnie pożegnał sezon, ostatni pod dyrekcją Tadeusza Słobodzianka, wystawiając superprodukcję sceniczną, przedstawienie iście barokowe, w każdym znaczeniu tego słowa, docenione przez publiczność szczelnie wypełniającą Scenę im. Gustawa Holoubka długotrwałymi brawami na stojąco.
Jest bowiem przebogato i przepysznie, dla oka i ucha. Zachwyca scenografia, wspomagana kreatywnymi, a przy tym dyskretnymi projekcjami video, szacunek budzi także wprowadzenie na scenę orkiestry w pełnym składzie. Barok króluje tu niepodzielnie, w pełni wybrzmiewa w słowie, dworskiej, cyzelowanej frazie, w sekwencjach starannie układanych zdań, dźwięczy we wspaniałej, prawdziwie boskiej proweniencji muzyce Wolfganga Amadeusza Mozarta, granej na żywo, przegląda się w sutych kostiumach. Otrzymaliśmy wystawne przedstawienie, gdzie forma idealnie współgra z treścią.
Każdy reżyser, który chce się zmierzyć z tą pozornie nietrudną dramaturgią, musi, nolens volens, odnieść swoją wizję do kanonicznej, choć filmowej, multioskarowej interpretacji Milosza Formana, do genialnych w ostrym kontraście kreacji Francisa Murraya Abrahama i Toma Hulce'a, nie zapominając jednak o drugim planie, pełnym aktorskich perełek. Co prawda to film, ale jakże teatralny, co jest oczywistym hołdem Formana dla pierwowzoru. Tak czy inaczej, nakręcony w Pradze „Amadeusz" to odpowiednik wzorca z Sevres. Anna Wieczur wychodzi z tej próby zwycięsko, udanie i oryginalnie interpretując dramaturgiczną partyturę Shaffera, tworząc teatralną symfonię pasji i uczuć graną, zależnie od scenicznego nastroju antagonistów, od rozbuchanego, kontradyktoryjnego allegro, po liryczne, melancholijne, bywa że wręcz eschatologiczne adagio czy andante. Przedstawienie we właściwych proporcjach godzi nieskrępowany rozmach z kameralną metaforą, a reżyserskie pomysły, jak choćby mefistofeliczne, by nie rzec satyryczne rozdwojenie postaci Venticellego (dynamiczne, zapadające w pamięć kreacje Łukasza Lewandowskiego i Sławomira Grzymkowskiego), bądź sceny w których treść intrygi płynnie, wręcz aksamitnie przechodzi we fragmenty oper, dając świadectwo kreacyjnego geniuszu Mozarta w odniesieniach do „Don Giovanniego", czy „Czarodziejskiego Fletu", głęboko zapadają w pamięć. Wspaniale się przecież ogląda, jak życie pisze genialne dzieła co dzień, nie zawsze jednak znajdując tak doskonale twórczych interpretatorów. Muzyków, dramaturgów i reżyserów.
Sceniczny pomysł „Amadeusza" nie wydaje się być na pierwszy rzut oka skomplikowany. Koncept Shaffera zasadza się na ostrym kontraście, skrajnej wręcz dychotomii postaci pierwszego planu, nadwornego kompozytora u Habsburgów – Włocha Antonio Salierego, suflowanego widzom jako twórcę przeciętnego, wręcz miernotę oraz Austriaka – Wolfganga Amadeusza Mozarta, zmagającego się z brzemieniem genialności od najmłodszych lat, bezskutecznie wszelako aspirującego do dworskich zaszczytów. Narracyjnie jest to ujęte w formę retrospektywnej spowiedzi życia tego pierwszego, wykorzystującego ostatnie dni na etyczny i muzyczny rachunek sumienia. Dramat Shaffera jest jednak, co zwykle nie znajduje u reżyserów takiej atencji, także dramatem świty, tragedią niewolników hierarchii, pozostających w narkotycznym uzależnieniu od ambicji, perfekcyjnie odnajdujących się w grze, pozie, intrydze, z psychodeliczną radością przywdziewających kolejne maski, nakładających na mocno podniszczone twarze makijaż doskonale udawanych namiętności. Bowiem ambicja, odwrotnie proporcjonalnie do miary talentu, nie daje się okiełznać, nie zna kompromisu, nie zna ceny, której nie można zapłacić w dążeniu do spełnienia.
Wbrew tytułowi postacią prawdziwie pierwszoplanową, kreatorem intrygi, swoistym reżyserem, bo jest „Amadeusz" także teatrem w teatrze, jawi się Salieri, bezwzględny demiurg, bezapelacyjny mistrz gier i gierek toczonych w antyszambrze, doskonały aktor w dramacie własnych aspiracji i żądzy sukcesu, sztywny, skryty, dwulicowy, o okrutnych rysach pod grubą warstwą pudru. To pozbawiony dystansu do samego siebie i choćby resztek skromności egotyk, wadzący się z Bogiem traktowanym przedmiotowo, utylitarnie wręcz, jako wehikuł jego starań. Adam Ferency zdaje się być w życiowej teatralnej formie, zaliczając kolejną, tuż po „Sztuce intonacji", wybitną kreację w Dramatycznym. Jego Salieri to skryty pod emfatyczną maską doskonały obłudnik, cierpliwie stojący z boku, niczym pająk w oczekiwaniu na owada, nieuchronnie zmierzającego do pracowicie utkanej sieci. Precyzyjnie pociąga za sznurki intrygi, to geniusz zła, zawiści i zazdrości, które są prawdziwym dziełem jego życia, tej żałosnej w gruncie rzeczy egzystencji. Ferency gra dworaka perfekcjonistę, panującego, przynajmniej na pokaz, przy świadkach, nad każdym gestem, grymasem, cyzelującego głosem i mimiką mniemane opus magnum życiowych intryg, czarną mszę boskiej niemalże sprawczości, gdy zawiść staje się fundamentalnym modus vivendi. Choćby w pamiętnej scenie konfrontacji geniuszu Amadeusza z solidnym rzemiosłem Antoniego, kiedy zdaje sobie sprawę, że muzykę można mieć gotową w głowie, a rękopisy pisać bez skreśleń, gdy mozół kreacji skonfrontowany zostaje z jej perfekcją, gdzie lepsze jest już tylko wrogiem tego, co tylko dobre. Tak, każdy to zna, na szczęście nie każdy chce iść taką drogą. Grazie Signore...
Jego antagonista - Mozart jest w tej dychotomii dopełnionym przeciwieństwem. Jasny, barwny w charakterze i ubiorze, w kontraście do wiecznie obleczonego w czerń Salierego. Prostolinijny, szczery do bólu, wulkan bezgranicznego talentu, u konkurentów ewokujący zazdrość, zawiść i zemstę, dokładnie w tej kolejności. Jest rubaszny, wręcz naturalistyczny, muzyka jest dlań afirmacją życia, uniwersum zmysłów, ma rodzić śmiech i łzy, w doskonałych proporcjach. Marcin Hycnar jest kapitalny w scenie, gdy broni swojego geniuszu, rozumianego jako nieskrępowana twórcza swoboda, bez kompromisu z rzeczywistością. Nawet Salieri składa mu szczery hołd, wszak wtedy może sobie na to pozwolić, bo przecież są bez świadków. Ta rola to solidny sukces Hycnara, jego, rzec można, triumfalny powrót do Warszawy, oby preludium do dalszych sukcesów, aktorskich, reżyserskich, a może dyrektorskich?
Kapitalny duet Ferency-Hycnar jest, w uzupełnieniu wybitnej reżyserii, najistotniejszą wartością spektaklu. Kilka najpyszniejszych scen dla przykładu. Mozart jest bezwiednie bezlitosny dla przeciętności. Problem w tym, że nie bierze pod uwagę ludzkich uczuć, jak w słynnej scenie pierwszego spotkania adwersarzy, tej z marszem, napisanym przez Salierego na powitanie cudownego dziecka z Salzburga. To mimowolne grillowanie Włocha na cesarskich i dworskich oczach, to bezpardonowe korygowanie, to słynne „a dalej tak jak zwykle?". Rozradowane, genialne dziecko szczęścia versus skarcony, skręcający się z nienawiści belfer. Przepyszne. Te wszystkie włosko/niemieckie gry słowne, manipulacja południowca kontra prostoduszność obywatela Mitteleuropy. Smakowicie to paradoksalne. Bezgranicznie emocjonalna charyzma w konfrontacji z neurastenicznym narcyzmem. Warto, naprawdę warto na to popatrzeć, jak i na finałową scenę ekspiacji Salieriego, skruchę za zabawę w Boga, bez wybaczenia, samobiczowanie patrona miernot tego świata, to jakże gorzkie wyznawanie win u progu śmierci, spowiedź bankruta sensu largo, zapominanego, wyzutego z zaszczytów, wieloletniego świadka śmierci swojej muzyki.
Warszawskie przedstawienie jest bowiem przede wszystkim wnikliwą wiwisekcją sukcesu, jego drobiazgową anatomią, projekcją ceny którą przychodzi zań zapłacić, na dobre i złe. To także spojrzenie z dystansu na geniusz. Dobrze, że geniusze są wśród nas, ale i dobrze, że nie ma ich z nami, bo żyć z nimi trudno. Skażeni mierną inteligencją emocjonalną, osuwający się w karykaturę immanentnego perfekcjonizmu, chętnie prześmiewczo portretowani, jak pamiętny Sheldon Cooper z „Big bang theory", niezbyt fortunnie przetłumaczonej jako „Teoria wielkiego podrywu", podziwiani i przerażający... Z drugiej strony sukces sztuki Shaffera to przecież niezbyt subtelna manipulacja. Mozart był geniuszem ponad wszelką wątpliwość, ale Salieri nie był z pewnością miernotą, choć autor z uporem go w ten kostium ubiera. Widzowie jednak kochają zero-jedynkowe opozycje, czarno-białe palety skromnych barw, prosty świat, gdzie na trudne pytania dostaje się łatwe odpowiedzi. No i tak to, jak mawia w sztuce cesarz Józef II, kolejna świetna rola, chyba najlepszego aktorskiego nabytku ostatnich lat Dramatycznego – Modesta Rucińskiego. No i tak to....
Amadeusz, aut. Peter Shaffer, reż. Anna Wieczur, Teatr Dramatyczny m. St. Warszawy
P.S. Marzy mi się czasem „Amadeusz" nieco à rebours, z paradoksalnym pazurem. Taki, w którym wektory sympatii i antypatii są odwrócone, Salieri nie jest czarnym ludem, a Mozart skrzywdzonym niewiniątkiem, w którym nieco więcej emocjonalnej i egzystencjalnej szarości, gdzie kruszeje ta ahistoryczna w końcu narracja, gdzie reżyser/ka odmitologizuje kanoniczny przekaz, wyważając racje. Może Agnieszka Glińska, tak niegdyś odważnie reinterpretująca Zapolską i Czechowa. Wiem, że Mozart nie był kobietą, jednak... Odwagi zatem.