No to znikam
rozmowa z Joanną SzczepkowskąNikt tak naprawdę nie chce bojkotować telewizji. Tylko że to jedyna możliwa forma protestu. Innej nie ma. Rozmowa z Joanną Szczepkowską
Rafał Kalukin: Czyżby z powodu bojkotu TVP Farfała miało pani zabraknąć podczas telewizyjnej celebry rocznicy 4 czerwca?
Joanna Szczepkowska: No tak. Telewizja uczci rocznicę koncertem w Teatrze Wielkim. Niby wszystko OK, ale zrezygnowałam po rozmowie z reżyserem. To po prostu nie mój koncert. - Kto ma być reżyserem? - Jan Pietrzak. - Nie przesłyszałem się? - A to takie dziwne? - Dla niego Polska po 1989 roku to Ubekistan. Ktoś taki ma celebrować rocznicę tego dwudziestolecia? - Mnie to nawet aż tak nie zdziwiło, bo dla mnie Pietrzak to "żeby Polska była Polską". Tyle że teraz od niego słyszę: "Trzeba zrobić ten koncert, żeby wiadomo było, że Polska to nie Michnik". Fatalnie trafił. Ja też uważam, że Polska to nie Michnik, tylko góry, lasy i jeziora. Ale jeśli mówimy o wolnej Polsce - to już bardziej Michnik ze wszystkimi jego wadami, z jego stosunkiem do czerwonych, niż Pietrzak pod swoją Egidą. Gdyby nie Michnik, Kuroń czy Wujec, tobyśmy mieli tylko kabarety, w których łaskawie pozwala się na kilka aluzji. I czulibyśmy się dalej zaszczyceni, że coś "puścili". Jeśli mam się pokazać na takim koncercie, żeby druzgotać Michnika, to po co my te żaby jedliśmy?
Więc wzywa pani do bojkotu TVP. Żeby nie oglądać jej 3 maja. Rozumiem, prezes Farfał odrzuca. Ale granda w TVP trwa od lat.
- Mnie Farfał nie odrzuca. Tam znowu są jacyś "oni".
Dałam kiedyś propozycję scenariusza, to mi odesłali odmowę listem poleconym z adnotacją, że się cieszą, że chcę z nimi współpracować. Kim są "oni" - nie mam pojęcia.
A jeśli chodzi o mój próg bólu wobec obecnej władzy telewizji, to on został przekroczony, kiedy dowiedziałam się o odmowie finansowania przez TVP filmu o Sendlerowej. Jeśli w ogóle może być jeszcze mowa o telewizji publicznej, to film o jednej z największych postaci, jakie zna nasza historia, o kobiecie, która uratowała tysiące żydowskich dzieci, powinien być dla telewizji publicznej skarbem. To jest zbyt wyraźny znak, w którą stronę to wszystko idzie, żeby nie zabrać głosu.
Tylko po co od razu bojkot? Może to słowo, nawiązujące do wielkiego bojkotu aktorów w stanie wojennym, nie jest najszczęśliwsze? Historia wraca, ale zawsze jako farsa.
- To słowo w ogóle nie jest szczęśliwe, bo nikt przecież tak naprawdę nie chce bojkotować. Tylko że to jedyna możliwa forma protestu. Innej nie ma. Jeśli się protestuje na pół gwizdka - pisząc listy bądź petycje - a samemu korzysta się z ładnych zbliżeń na ekranie, to coś jest nie tak.
Bojkot jest formą szlachetną - płaci się za nią niebytem medialnym, a więc ponosi się koszty.
Poda pani rękę tym, których te koszty przestraszą?
- Jasne, że tak. Przecież to nie jest stan wojenny. Wtedy stawką była wolność, to był protest przeciwko zabitym i więzionym, a złamanie bojkotu miało wymiar zdrady. Teraz to byłaby jakaś histeria. Iść czy nie iść do TVP to wolny wybór każdego zaproszonego. Tym większy więc szacunek dla nieobecnych. Szkoda tylko, że tym razem nikt się nie zorientuje, dlaczego kogoś nie ma na ekranie. Przecież nie wiadomo, czy to jego nie chcą, czy dlatego, że sam się nie zgodził. Komiczne.
Zresztą bojkotującego aktora będzie pewnie można obejrzeć w powtórkach programów.
- I jeszcze dostaniemy za to tantiemy, czasem niezłe. Nie można niestety zbojkotować powtórek, ale całkiem możliwe, że teraz "oni" będą te powtórki selekcjonować, czyszcząc niektórych aktorów z ekranu. Taki los.
Zresztą chodzi przecież głównie o niepojawianie się w publicystycznych programach. To w nich daje się swoją prywatną twarz. Ale to nie takie jednoznaczne. Będę prowadzić uroczystość otwarcia Wystawy Katyńskiej. Z pewnością przyjedzie TVP. Mam się tam pchać ze swoim bojkotem i naruszać ciszę, protestując z powodu kamer? Trzeba będzie ważyć proporcje.
Pani pierwszy raz na Woronicza?
- Przy okazji "Trzech sióstr" w reżyserii Bardiniego. Rok 1974. Grałam Irinę, byłam jeszcze w szkole teatralnej. Pamiętam wrażenie, jakie wywarły na mnie te ogromne korytarze. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ale chodzili po nich głównie mężczyźni w teatralnych szatach i kobiety w wielkich perukach. Telewizja w dużej mierze służyła wtedy artystom. To się czuło. Dziś - już nie.
Telewizja służyła artystom czy artyści - telewizji?
- A telewizja PRL-owi? Od takiego myślenia można by zwariować. Kiedyś Jacek Fedorowicz, gdy przeciwko czemuś tam zaprotestował, usłyszał w telewizji: "Dzięki nam zrobił pan karierę". Odpowiedział: "Nie, to telewizja zrobiła karierę dzięki mnie".
Teatr Telewizji w tamtym czasie był prawdziwym polskim teatrem. Miliony ludzi siadało co poniedziałek przy telewizorach, prawie jak przy meczu. Powstawały wielkie kreacje - także dzięki temu, że aktorzy mieli świadomość tej wielomilionowej widowni.
Ale to była przecież iluzja. Jeszcze w latach 60. Teatr Telewizji był główną ofertą programową, więc tak szeroka widownia była naturalna. Ale w kolejnej dekadzie Maciej Szczepański stworzył telewizję rozrywkową. Widownia Teatru Telewizji spadała. Jeszcze nie tak drastycznie jak w późniejszych latach, ale widać już było, że wyrobienienie kulturalnie Polaków jest mitem.
- Kiedy ja weszłam do telewizji, nie było tego jeszcze tak widać. Wtedy klasyka, porządnie wystawiona, taka właśnie "publiczna", była jeszcze bardzo potrzebna. Choć zdarzały się przecież obok wybitnych przedstawień też potworne gnioty.
Telewizja dawała popularność, o jakiej aktor teatralny mógł tylko marzyć.
- Takie to medium. Jeśli komuś chodzi tylko o popularność, nie ma lepszego. Niedawno zaproszono mnie na spotkanie z aktorem serialowym. Młody człowiek gra czyjegoś siostrzeńca, który zrobił komuś dziecko czy coś takiego. Pełna widownia: ludzie w różnym wieku, zmęczeni, zapracowani, schorowani. A chłopak siedzi przed nimi, nogi wyciągnięte, koszula markowa i mówi im, jak żyć.
Popularność telewizyjna to moim zdaniem coś, z czego trzeba się leczyć u terapeuty. Blisko już do podejrzenia, że się otarło o boskość. Jeśli pan wyda niszowo wiersz, który ludzie zaczną sobie powtarzać z ust do ust, to jest popularność, która ma wagę.
Wiele zależy od kultury osobistej. Cezary Żak, aktor bardzo serialowy, jeszcze nigdy nie odmówił mi pojawienia się w najbardziej zapadłej dziurze, bez żadnych kamer, gdzie trzeba było wspomóc np. chorych na schizofrenię. Ci chorzy zresztą nawet go nie poznawali. I jeszcze się nie zdarzyło, żeby on się gdzieś tym chwalił.
Za to często czytam, że gwiazda taka i taka "pomaga ludziom, choć nie chce, żeby ktoś o tym wiedział". No i mamy dwa w jednym - popularność i skromność, "za którą cię kochamy, aktorze". Po prostu zwykłe złodziejstwo. Zabiera się miejsce należne ludziom, którzy naprawdę anonimowo ciężko pracują charytatywnie.
Pani nie zabiega o popularność?
- A po co? Wolę patrzeć na przechodniów, a nie być oglądana. Lubię grać, to wszystko.
Mój ojciec zagrał w Teatrze Telewizji wiele bardzo dobrych ról. Ale brał też udział w latach 60. w takim programie "Szklana niedziela". Polegało to na tym, że między różnymi programami pojawiała się na żywo "rodzinka", która komentowała te programy. Ojciec grał tam z Danutą Szaflarską. Nie mogliśmy wtedy z ojcem spokojnie wyjść na ulicę, ręka bolała od autografów. A to dla ojca nie była nawet praca, on się do tego programu prawie w ogóle nie przygotowywał. Zobaczyłam wtedy, na czym może polegać telewizyjna popularność.
Jakie ścieżki wiodły wtedy aktora do telewizji?
- Proste. Za pierwszą propozycją szły kolejne. Pewnie decydował o tym bardzo mały zespół redaktorów. Ktoś się raz sprawdził, to potem już po niego sięgano. Kilka osób zgarniało więc większość głównych ról. Przez kilka lat należałam do tego grona.
Debiut u Bardiniego okazał się spektakularny. Potem przyszły mniejsze role, choć znaczące. Grałam w "Rewizorze" u Jerzego Gruzy, spektaklu wybitnym. W "Niespodziance" u Jana Świderskiego. To było jak na drabince - z każdą rolą pokonywałam jakiś szczebel i coraz łatwiej było o kolejne.
Świderski zwrócił na mnie uwagę, kiedy byłam jeszcze studentką. Często mnie obsadzał, ale skończyło się awanturą. W "Klątwie" Wyspiańskiego obsadził mnie w roli obfitej wiejskiej dziewuchy, szalenie seksualnej, która ma romans z księdzem. Świderski kazał mi się uśmiechać na widok ukochanego. Ja, że nie chcę. Wywiązała się dyskusja, czy zakochani się do siebie uśmiechają. Powiedziałam mu rzecz straszną: że to, co robi, to szmira. On zdaje się ciężko to przeżył, a ja się z tym do dziś budzę po nocach. Ja byłam w tej grzecznej telewizji po prostu bardzo niegrzeczna. Chciałam taka być, ale czasem za bardzo szarżowałam.
Telewizja Szczepańskiego nie była jednoznaczna. Serwowała Polakom nowoczesną jak na tamte czasy rozrywkę, świetną publicystykę kulturalną, ale i nachalną propagandę. Grając w tamtej telewizji, uwiarygodniała pani kłamliwe zaklęcia o tym, że "żyje się dostatniej, a Polska rośnie w siłę".
- Przecież wszystko w komunie było kompromisem. Każdy, kto miał świadectwo maturalne, zaliczył ileś godzin lekcji zakłamanej historii. I nie wychodził, trzaskając drzwiami. Od dziecka każdy z nas żył w podwójnym świecie.
Ale była na Woronicza pewna bariera strachu. Tam się zawsze szeptało.
O czym?
- O wszystkim. Nie mówiło się, tylko szeptało. Podświadomy strach. Ale to nie szokowało, bo w PRL wszędzie tak było.
Ale telewizja nie była jedną z wielu instytucji. Stała się centralnym elementem machiny propagandowej PRL. Było to najlepiej widać, gdy Gierek upadł i jego następcy, by dowieść bezeceństw dokonanych przez tę ekipę, postawili przed sądem za korupcję właśnie Szczepańskiego. Bo w oczach zwykłych ludzi telewizja była równoznaczna z władzą.
- To prawda, tak było. W 1978 roku zostałam nagrodzona na festiwalu filmów i widowisk telewizyjnych w Olsztynie. Dostałam jakiś absurdalny dzban i 1400 zł. Aura tego festiwalu była bizantyjska. Wszystko jakieś takie opasłe, władcze, łaskawe poklepywanie po plecach.
A jakiś czas potem zostałam wezwana na Rakowiecką. Prowadzono śledztwo w sprawie Szczepańskiego i okazało się, że na rachunku za moją nagrodę do tych 1400 zł dopisano jedno zero więcej. Poczułam się dziwnie. Oni spytali: "Co panią łączy z panem P."?
A kto to był?
- Właśnie. Nie wiedziałam, kim był pan P. Jakaś ważna figura w telewizji. Oni najwyraźniej łączyli z układami Szczepańskiego każdego aktora, który otarł się o telewizję. A przecież aktorzy nie byli w takie sprawy wplątywani.
Mówiło się wtedy wiele o systemie przywilejów dla aktorów.
- Nie wiem, nie korzystałam. Podobno rozdawano samochody. Ani ja, ani mój ojciec nigdy nie mieliśmy samochodu. Mieszkaliśmy długo w dwóch pokojach w cztery osoby. Co prawda kiedy ojciec został prezesem SPATiF-u i należał do CRZZ, nawet mieliśmy służbowy samochód z kierowcą. Ale krótko. Przyszedł rok 1968 i ojciec zrezygnował ze wszystkich stanowisk.
Moja mama przez całe życie walczyła z komuną. Powiedziała mi po jakiejś awanturze: "Ty jesteś pieszczochem reżimu". Zabolało, ale potem zastanawiałam się nad tymi słowami i doszłam do wniosku, że coś w tym jest. Dużo wtedy grałam w telewizji, dostawałam nagrody.
A potem zaczęło się - od połowy lat 70. polityka zawsze była już w tle. To był zresztą czas, gdy coraz trudniej było akceptować to, co działo się w telewizji. Przełomem było chyba usunięcie Andrzeja Seweryna z obsady jednej ze sztuk w Teatrze Telewizji. Seweryn wspomagał KOR i trafił na indeks.
Tak jak Halina Mikołajska.
- Bez niej byłabym inną osobą. Gdy w 1976 roku przyszłam do Teatru Współczesnego, właśnie powstawał KOR. Zobaczyłam w garderobie Halinę pochyloną nad tekstem. A ona zwraca się do mnie: "Przeczytaj sobie tezy partii dotyczące zmian w konstytucji". Ja jak z innego świata. Jakie tezy? Jaka konstytucja?
Zaczęłyśmy o tym rozmawiać. Po spektaklach, często do rana. U niej w domu poznałam Jacka Kuronia, Adama Michnika. Zdałam sobie sprawę, że wszystkie role, które dla aktora są centrum wszechświata, to żadne centrum. Żyłam więc w rozdwojeniu. Podpisałam się pod listem otwartym domagającym się uwolnienia Michnika i Kuronia. A równocześnie grałam.
Nie było zapisu na pani nazwisko?
- Nie było.
Dlaczego?
- Byłam bardzo młoda. Myślę, że gdyby był na mnie zapis, zrobiłby się szum, pewnie wygodniej było mnie zbagatelizować. Nie mogli przecież nie wiedzieć, że zbieram podpisy pod listami. Wiedzieli. Aktyw partyjny w teatrze wzywał mnie na spotkania, gdzie tłumaczono, że mam złych przyjaciół.
Najgorsze były anonimy. Kiedyś byłam na wakacjach w leśniczówce, przyjechał ojciec, bardzo dumny. Mówi: "Zobacz, ilu masz wielbicieli. Całą paczkę listów przywiozłem ci z teatru". Daje mi te listy, siada naprzeciwko, ja otwieram pierwszy z brzegu, a tam: "Ty k..., twój ojciec lada dzień zginie pod kołami czerwonego samochodu". Zrobiłam wszystko, żeby się nie zorientował.
Tym bardziej nie rozumiem, że wciąż pani grała w telewizji.
- I chce mnie pan koniecznie przyszpilić? Nigdy jeszcze się z tego nie tłumaczyłam. Trudno zresztą, bo należałoby opisać całą tamtą rzeczywistość. Aktorzy nawet między sobą rzadko rozmawiali o granicach kompromisu chociaż pytanie wisiało w powietrzu.
Wszystko się zmieniło w czasach "Solidarności". Granie w telewizji było mniej atrakcyjne, bo bardziej liczyło się spotkanie z żywymi ludźmi w teatrze. Oni wyłapywali każde słowo, nawet do przesady. Na każdą aluzję reagowali. A aluzją było wszystko. Nawet litera "S". Aż trudno było z tego powodu grać. Halina Mikołajska przeżywała to jak dramat. Wchodziła na scenę i była oklaskiwana, zanim wypowiedziała słowo. Wolałaby usłyszeć te oklaski po zejściu ze sceny. Mówiła: "Zwisam ze sceny jak sztandar narodowy".
Jak zaczął się bojkot aktorów po 13 grudnia \'81?
- Mniej więcej tak jak teraz, tylko w większej skali. Ktoś gdzieś powiedział: "No to nie gramy". I poszło. Oczywiście istniało coś w rodzaju ośrodka moralnego dowodzenia. Składał się z tzw. autorytetów środowiska i do nich aktorzy się zgłaszali z pytaniami i wątpliwościami. Czyli do Holoubka, Łapickiego, także do mojego ojca.
Bojkotowaliście telewizję czy szerzej - władzę generała?
- Oczywiście władzę. To był nasz protest przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego.
Przeciwnicy bojkotu apelowali: "Pokazujmy nasze twarze w telewizji, ale mówmy Mickiewiczem bądź Słowackim". Po co? Jeśli masz w domu dwie szyby - jedna okienna, za którą biją ludzi, a druga od telewizora, gdzie mówi się, że na ulicach spokój - to nie możesz się tam pokazać nawet w szatach Cezara.
Zresztą ja byłam na Woronicza. Grałam w "Irydionie" Krasińskiego w reżyserii Jana Englerta. Zaczęliśmy jeszcze przed 13 grudnia. I pojawiło się pytanie, co dalej. Dokończyć realizację? Bojkotować? "Ośrodek moralnego dowodzenia" uznał, że dokończyć. To był początek "wojny", byliśmy jak muchy trzepnięte packą. Jeszcze wtedy bojkot się nie rozkręcił.
Prowadzili nas na Woronicza żołnierze z karabinami. Dołem, jakimiś podziemiami. Miałam na sobie białą, powiewną suknię i czułam się jak na księżycu. Iść grać Krasińskiego w eskorcie stukających żołnierskich butów? Doszliśmy jednak do studia, by dokończyć nagranie. Ale każdy z nas już wiedział, że na tym koniec.
Jak zareagowała władza?
- Milczeniem. Nie proponowano nam występów. Tylko partyjnym aktorom, którzy deklarowali lojalność. Więc jeśli pan powie, że to telewizja nas bojkotowała, to będzie pan miał rację w jakimś stopniu. Zresztą teraz też tak będzie. Nie ma się co oszukiwać.
Wtedy powstały nowe podziały w teatrze. Do tej pory ściana dzieliła aktorów i reżyserów od personelu technicznego. Wiedzieliśmy, że ktoś odpowiada za światła, ale nie znaliśmy tych ludzi. W stanie wojennym powstał podział na tych, którzy należeli do "Solidarności" i roznoszą ulotki, i na tych, którzy popierają władzę. Przeszliśmy na "ty" z technicznymi, odwiedzaliśmy się po domach. A w relacjach z drugą stroną narastała histeria. Już sam fakt, że gdzieś pojawiła się kamera, wyzwalał agresję aktorów. Kiedy Dejmek, który był przeciwny bojkotowi...
Mówił, że "dupa jest do srania, a aktor do grania".
- No tak. Tak mówił. Tylko, że d też powinna być czysta, prawda? No więc Dejmek postawił kamerę w Teatrze Polskim, żeby nagrać spektakl. Odmówiliśmy wyjścia na scenę.
Ignacy Gogolewski, który poparł stan wojenny, pokpiwał z was: "Słuchajcie, należy zaprotestować, żeby na nas zwrócono uwagę. To my jesteśmy popularni, my jesteśmy ulubieńcami telewizji i publiczności. I oto teraz pokażemy, kim jesteśmy naprawdę. Sprawimy, że nas nie będzie".
- Gogolewski jest wielkim aktorem, ale to akurat bełkot. Niemniej on przypadkowo uchwycił pewien paradoks: ludzie uwielbiali nas za to, że nas nie było. My tego jednak nie kalkulowaliśmy. Nie przewidzieliśmy, że sceny teatrów będą tonąć w kwiatach.
A łamistrajków widownia będzie wyklaskiwać.
- Byłam na scenie, gdy wyklaskiwano Mikulskiego, i był to jeden z najgorszych momentów w mojej karierze. Solidaryzowałam się z widownią, ale przecież Mikulski był moim kolegą i wiedziałam, co on czuje.
Żadnej satysfakcji typu "A dobrze ci tak, kolaborancie"?
- Żadnej. Idąc do teatru, wiedziałam, że będzie wyklaskiwanie. Cieszyłam się z tego tak samo jak publiczność, dopóki to się nie zaczęło. On stał na scenie i do końca spektaklu nie zszedł, choć nie pozwolono mu powiedzieć słowa. Koledze obok mnie zrobiło się słabo. Musiał zejść w kulisy.
A w garderobach co się działo?
- Nie podawaliśmy ręki kolegom, którzy występowali w telewizji. Zresztą i oni nie podawali nam.
Nie do końca rozumiem tę erupcję namiętności. Środowisko aktorskie zawsze było podzielone. Przed stanem wojennym też. Siemiona nie lubiano za służenie władzy. Z kolei Tadeuszowi Łomnickiemu, który nawet otarł się o KC, z reguły wybaczano.
- Nie przesadzajmy z tym podziałem. Jest taki sam jak w środowisku listonoszy, tylko plotka silniejsza. Co do Łomnickiego On był zawsze na specjalnych prawach, bo taka jest siła genialnego talentu. I raczej właśnie to jest znaczące dla naszego środowiska - jak się pojawi brylant, to go szanujemy bez względu na dziwactwa. Łomnicki zawsze chciał być kimś więcej jeszcze, niż był, grał sam przed sobą różne role, bywał chętnie w różnych środowiskach. Myślę, że środowisko aparatczyków go w jakimś sensie fascynowało, obecność w nim traktował jak doświadczenie. On ich po prostu podglądał.
Grano w telewizji stanu wojennego spektakle prowincjonalnych teatrów, które w normalnych warunkach nie mogłyby o tym nawet pomarzyć. Dla nich to była wielka szansa, żeby zaistnieć.
- Jednak nawet w tych zespołach trafiali się aktorzy związani z "Solidarnością", którzy odmawiali udziału. I to byli prawdziwi bohaterowie bojkotu. Aktorzy wtedy nieznani, którzy pozostali nieznani. Nam, aktorom z pewnym dorobkiem, łatwiej było bojkotować.
Stygmaty na czołach niebojkotujących pozostały?
- Nie. I bardzo się staramy, by ich nie było. Po wielu latach byłam jurorką na festiwalu teatralnym, wspólnie z Gogolewskim. Organizatorzy zapytali mnie wcześniej, czy mam coś przeciwko temu. Odpowiedziałam, że nie. A o stanie wojennym po prostu z Gogolewskim nie rozmawialiśmy.
Zdarzają się oczywiście zapiekli aktorzy, ale to margines.
Łatwo było przerwać bojkot?
- Trudna do ustalenia była granica. Na pewno nie przekonał nas prymas. Jego ostre wystąpienie skierowane do aktorów, sugerujące, że zaraz będzie nas bił pastorałem, było dla mnie wielkim rozczarowaniem. Ale kiedy w 1983 ogłoszono zakończenie stanu wojennego, stopniowo zaczęliśmy wracać. Jedni wcześniej, inni jeszcze zwlekali.
Stanu wojennego formalnie już nie było, ale władza wytaczała procesy polityczne, zamordowano ks. Popiełuszkę. A telewizja nadal była głównym narzędziem propagandy.
- Ale my nie wiedzieliśmy, że niedługo będzie Okrągły Stół. Wróciliśmy do ponurej rzeczywistości, która mogła nie mieć końca.
Doświadczenie bojkotu nie podpowiadało, że można sobie ułożyć życie zawodowe w ogóle bez telewizji?
- W 1987 roku zagrałam u Łapickiego Antygonę według Anouilha. Bohaterkę nieprzejednaną, która ciągle mówi "nie". W pierwszej scenie aktorzy weszli do studia i to był taki symboliczny powrót.
Czy warto było wracać? Takie pytanie też sobie wtedy stawialiśmy. Ale kiedy pokazano w telewizji "Antygonę" i Marian Brandys zadzwonił do mnie z gratulacjami, zrobiło mi się raźniej. To był przecież ktoś z samego gniazda opozycji.
Nie było tak, że otrzepaliśmy się i normalnie wróciliśmy do wykonywania zawodu. Pomagało to, że ludzie już wtedy chcieli, żebyśmy wrócili. My im służyliśmy. Byliśmy tylko aktorami, nie wybieraliśmy się do polityki.
Czemu więc tylu ludzi sceny zostało w 1989 roku posłami i senatorami? Nawet pani ojciec poszedł tą drogą.
- Fakt, za dużo tego było. Zdecydowanie wolałam ojca w roli aktora, a nie senatora.
Jak zmieniła się telewizja w 1989 roku?
- Problem w tym, że w ogóle się nie zmieniała. "Dziennik telewizyjny" jaki był przed czerwcowymi wyborami, taki był i po. Z tymi samymi ludźmi co w stanie wojennym. Między innymi dlatego w październiku \'89 powiedziałam w "Dzienniku", że 4 czerwca upadł w Polsce komunizm. Polska się wyzwoliła, skończyła się cenzura, a w głowach nic się nie zmieniło. Chciałam udowodnić, że można już przejść granice cenzury i autocenzury.
Andrzej Drawicz, pierwszy "solidarnościowy" prezes Radiokomitetu, tego nie wiedział?
- Rewolucji w telewizji nie zrobił. Jedyne, co się zmieniło, to to, że nowy prezes, wchodząc na Woronicza, podawał rękę strażnikom. Wcześniejsi prezesi byli raczej faraonami.
Kiedy więc poczuło się, że telewizja jest "nasza"?
- Nigdy. Potem zaczęła się telewizja sztucznie zamerykanizowana. Prowadzący poruszali się zgodnie z wymogami programów na zagranicznej licencji, sztucznie wyluzowani i rapujący. Żenujące to było. Zaczęło się podlizywanie źle pojętej demokracji: "hej, spoko, jesteśmy super, mówimy waszym językiem ". Czyli wszystko o niczym. Co nie znaczy, że nie było żadnych dobrych programów. Głównie w nocy.
Kolejny wyznacznik nowych czasów to mityczna "oglądalność".
- I manipulacja oglądalnością.
Napisałam serię 12 komedii pt. " Garderoba damska". To była seria autorska, wynikająca wyłącznie z mojej wyobraźni, a nie z umów licencyjnych, co nie jest w telewizji dobrze widziane. Stoczyłam walkę, żeby nie podkładać śmiechu zza kadru. Włożyli "Garderobę" w popołudniowe pasmo zdominowane przez najbardziej trywialne sitcomy. Ludzie oglądający tego typu seriale nie byli w stanie strawić mojego. Oparty na absurdalnym humorze był jak z innej bajki. Wycofałam się z tego z bólem, ale co zrobić.
Potem zaproponowali mi jakąś inna serię. Dali zaliczkę, napisałam dwa próbne odcinki. Powiedzieli, że chcą cieplejsze historie. No to napisałam - trochę cieplejsze. Dzwonię: nie ma, zajęte, wyszedł, wyjechał, jak wróci, to zadzwoni A potem dowiaduję się, że jestem nierzetelna. Idę i pytam, o co tak naprawdę chodzi. Chodzi o to, że w moich opowiadaniach są za duże emocje. Zazdrość ma być maleńka, miłość cichutka, cierpienie średnie.
A dajcie spokój!
W Teatrze Telewizji coraz mniej prób, dawano po kilka dni na realizację. Ludzie pracowali po nocach, żeby zdążyć. W fatalnych warunkach, bo najlepsze studia na Woronicza przeznaczano na produkcje komercyjne. Pracowało się w willi za miastem, nad głowami przelatywały nam co chwilę samoloty. Polowe warunki, jak w niskobudżetowym filmie. Aktorzy pracowali ciurkiem nawet po 48 godzin. Nie mogłam się z tym pogodzić.
Czemu więc inni się godzili?
- Bo chcieli grać.
Nikt się nie buntował?
- Tylko szeptano.
Szeptano? Tak jak za Szczepańskiego?
- Prawie. Pewnie zresztą szepcze się nadal. Ale ja już tego nie wiem. Napisałam sześć lat temu w "Gazecie" artykuł o telewizji i zapowiedziałam, że nie będę grać w Teatrze TV, dopóki będzie za niego odpowiadał Jacek Weksler. Po tamtym artykule przysłali mi propozycję zagrania epizodu w jakimś serialu - obrzydliwego, wulgarnego. To było jak czarna polewka. Odesłałam oczywiście. Potem, kiedy Weksler odszedł - czyli awansował - zagrałam jeszcze jedną rolę w Teatrze TV. I na tym koniec.
Szkoda, bo tak naprawdę uwielbiam kamerę. Ale mówię sobie, że jeśli jestem dobrą aktorką, to telewizja traci. A jeśli złą, to oni pewnie wiedzą, co robią.
Przychodzą propozycje?
- Ostatnia wielka propozycja to była umowa na film o Marii Curie. Powiedziano mi, żebym przeczytała scenariusz i może coś poprawiła, bo dialogi nie najlepsze.
No to czytam. Najpierw biografię bohaterki, potem scenariusz. Dziwi mnie, że taki skromny i daleki od rzeczywistości - o fikcyjnym spotkaniu Marii z jej pierwszą miłością. Jeden plener, jedno miejsce, dwoje aktorów. Jednym słowem - tanio. Czytam wnikliwie i nie mogę uwierzyć - prof. Żorawski, jej pierwsza miłość, jest w filmie właścicielem ziemskim. Po to, by uwiarygodnić ich spotkanie. A co kogo obchodzi, że naprawdę on był jednym z najwybitniejszych polskich matematyków? Że nie można przerabiać życiorysów pod kątem filmu?
Mówią mi: "Siedź cicho, taka rola zdarza się raz na kilkaset lat". A ja nie mogę siedzieć cicho! Powiedziałam, że nie zagram, jeśli się tego nie zgra z jej prawdziwą biografią. A producent: "Wiesz co? Napisz swoją wersję tego scenariusza".
Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Zajęło mi to ponad pół roku. Przeczytałam wszystko, co można. Wzięłam nawet korepetycje z chemii. Oddałam i bardzo się spodobało. Tylko że tamten scenariusz został już zakwalifikowany. Z mojej pracy nic nie wyszło, a jeszcze wszyscy się na mnie obrazili na wszelki wypadek.
Nie pozostaje już nic poza stoickim podejściem do życia.
Do czego menedżerom z Woronicza służy teraz aktor?
- Do seriali. Wrosły w naszą kulturę, są częścią życia i nie byłoby w tym nic złego, gdyby telewizja nie była tak uplątana politycznie. Serial może być ogromną, a przy tym zakamuflowaną ideową siłą. Łatwo promować tych, którzy są z "nami", i odrzucać niepokornych. Już nie ma indeksów, nikt nikogo więc nie złapie za rękę, nikt nie stanie się prześladowanym bohaterem.
Dlatego nigdy nie wzięłabym nawet najlepszej roli w "otwartym" serialu - czyli takim, którego nie znam do końca, bo powstaje na bieżąco. Jeszcze w latach 80. wyszłam z serialu "Dom", mimo podpisanej umowy. Wyszłam, bo to się zamieniło w otwarty serial, w którym nie było wiadomo, co dalej, a dotyczył przecież losów Polaków. Mogłam pewnego dnia dostać tekst o tym, że kocham Jaruzelskiego. Miałam sąd złożony z samych szych filmowych - Kawalerowicza, Łomnickiego, Toeplitza. Powiedzieli, że rezygnacja ze zdjęć może być przez prawdziwy sąd wyceniona na duże pieniądze. Odparłam, że trudno, pieniędzy nie mam, odsiedzę.
Nie pojmuję, jak można tak uplątać swoje życie, tak je uzależnić od scenarzysty. Rozumiem oczywiście, że seriale koją aktorów finansowo, że można się spokojnie pobudować. Wciąż jednak słyszę odgłosy paniki: "On źle spojrzał, może mnie uśmiercić, a co ja zrobię, mam kredyty ".
Pani się nie boi?
- Codziennie. Głównie tego, że przez ten brak pokory nie będzie mi dane pokazać tego, co mam w głowie. I codziennie wymyślam, co mogłabym robić, gdybym nie miała zarobków z takiego życia, jakie prowadzę. Koduję się na to, że będę robić na przykład abażury. Tyle tylko, że ja bardzo brzydkie abażury robię.
Może nie warto już przejmować się telewizją publiczną? Od stacji komercyjnych ona różni się tylko semantycznie. A gdy przychodzi do niej ktoś taki jak Wildstein i chce przywrócić cele misyjne, to wychodzą mu ordynarne polityczne agitki. I tak źle, i tak niedobrze. Po co się szarpać?
- Choćby dlatego, że telewizja ma ogromne możliwości dotowania filmów. Świadomość, że rolę w decyzjach grają względy polityczne, jest potwornie demobilizująca. I dlatego jeszcze, że telewizja publiczna w ogóle jest potrzebna. Bardzo bym chciała być głosem w takiej telewizji. Ale chciałabym też obejrzeć w telewizji dobry koncert. Usłyszeć ciekawą dyskusję o książce. Niekoniecznie głęboko intelektualną, ale wyczerpującą, bez ustawicznego spoglądania na zegarek. Powinno być na antenie więcej refleksji i skupienia. Zniecierpliwiony widz przełączy na inny kanał? Trudno, niech przełączy.
Pani opowiada się za niszową telewizją realizującą cele misyjne. Ale bez odcięcia TVP od polityków tego nie da się zrobić. Poprzez telewizją masową łatwiej przemawiać do wyborców.
- Ale co ja mogę zrobić? Tylko pokazać, że bez TVP można żyć.
Ogląda pani w ogóle telewizję?
- Tak. Filmy przyrodnicze. Ryby. Fascynuje mnie życie w oceanach.
Joanna Szczepkowska - aktorka teatralna i filmowa, scenarzystka, pisarka, felietonistka "Wysokich Obcasów". W Teatrze TV zagrała ponad 60 ról. Grała też w wielu filmach - m.in. u Wajdy, Konwickiego, Falka i Zaorskiego. Córka aktora Andrzeja Szczepkowskiego. Wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa Znak jej książka autobiograficzna "4 czerwca"