Nonszalancja w porę powstrzymana
"Niech żyje wojna!!!" - reż. Monika Strzępka - Teatr im. J. SzaniawskiegoPo wycofaniu z konkursu "Naszej klasy", szeregu zdarzeń medialnych i towarzyskich zdecydowanym kandydatem do Grand Prix R@portu był spektakl "Niech żyje wojna" Pawła Demirskiego(rocznik\'79) w reżyserii Moniki Strzępki(rocznik\'76). To dobrze, bo to najlepsza z prezentowanych na gdyńskim festiwalu produkcji pary twórczej nominowanej w tym roku do Paszportów Polityki. Produkcja Demirskich zdobyła ostatecznie i zasłużenie Grand Prix, a dodatkowo dziennikarze akredytowani przy festiwalu przyznali jej własne wyróżnienie za:"oryginalną, nonszalancką demitologizację i ocalenie mitu"
Teatr im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu, jeden z pięciu (według Macieja Nowaka) lub 8,5 według Jana Klaty artystycznych teatrów w Polsce, jest fenomenem twórczym i społecznym. W mieście, do niedawna kojarzącym się przede wszystkim z bezrobociem (górnicy), jest na tyle mądry samorząd, że daje autonomię artystom, najwyższą instancją w teatrze nie jest prezydent, a repertuar nie jest moderowany przez wydział kultury. Na efekty nie trzeba było długo czekać – dziś to symbol wprawdzie bardzo niszowego, niestety, ale niezwykle cennego zjawiska, jakim jest finansowany w całości ze środków publicznych teatr poszukujący. Zauważają to dziś już wszyscy, a najbardziej prestiżowy tygodnik kształtowania opinii na trójstopniowym pudle nominowanych do teatralnych Paszportów aż dwa oddał Wałbrzychowi: właśnie Demirskim (za dwa ostatnie spektakle wałbrzyskie) i Szymonowi Majewskiemu, odpowiedzialnemu za linię programową Wałbrzycha, w uzasadnieniu podając:”za umocnienie pozycji dramaturga w polskim teatrze. Przede wszystkim za sezon „Znamy, znamy…” w wałbrzyskim teatrze”. Paszport dostanie raczej trzeci nominowany, czyli Wojciech Kościelniak, ale dawno nie było tak mocno wyakcentowanego zjawiska w polskim teatrze jak Wałbrzych i Demirscy.
Strzępka i Demirski z radością przyjęli propozycję realizacji projektu w ramach cyklu „Znamy, znamy”. Wałbrzych to ich matecznik, tutaj uwielbiają pracować, wiedzą z kim i poprzez kogo będą się komunikować. Warsztat pracy Demirskich jest unikalny we współczesnym, polskim teatrze. Dzięki bliskości emocjonalnej autorów utwór powstaje permanentnie, do ostatniej chwili pisane są sceny, tuż przed próbą powstają kolejne wersje tekstu. W takich momentach będący dziś na fali dramaturg kieruje się często rytmem, a nie obrazem, w spektaklu, mimo że to efekt ogromnej pracy, czuje się ciągle nerwowość, energię, w powietrzu wisi nieustannie niespodziane, a nie jak w większości spektakli witkacowski bilboard „Nuda coraz większa. Jak zwykle u Demirskich mamy kłopoty bogactwa. Do spektaklowego garnka wrzucili tym razem m.in. : stereotyp wojny, Czterech pancernych i psa, Powstanie Warszawskie, traumę relacji polsko-rosyjskiej, mitologię kultury masowej (idol, seksbomba) na przykładzie serialu telewizyjnego, autometyzm z licznymi przebiciami do współczesnej rzeczywistości społeczno-politycznej i teatralnej. W tempie dominowała Nirvana: fragmenty wolniejsze i spokojniejsze były tylko aperitifem do jazdy bez trzymanki, wyzwolenia emocji, przepojonych oczywiście swoistą dezynwolturą. Gatunkowo to nowy dadaizm, strumień świadomości, pozornie niekontrolowany wylew niepasujących do siebie estetyk, oparty na skojarzeniach czasami wręcz halucynogennych. Gustlik (wyrazista Agnieszka Kwietniewska) to Murzyn znad Alabamy w okularach z Top Guna, strzelający z pistoletu Szarik jest grany przez 74-letniego aktora (brawa dla nestora wałbrzyskiego Adama Wolańczyka) w mundurze Armii Czerwonej. Marusia (świetna Irena Wójcik) to nie serialowy symbol czystości, ale wojenna „demokracja” (oddaje się wszystkim). Spektakl prowadzą niezapomniani : Marcin Pempuś wypożyczony na tę okazję z wrocławskiego Polskiego (premier/Olgierd/Tomek Czereśniak) i Andrzej Kłak (Janek). Wszystkie powyższe ustalenia są bardzo umowne, aktorzy grają także innych aktorów, grają siebie lub wygłaszają kwestie „z czapy”. Wszystko można wziąć w nawias, ale cały czas powraca motyw serialowych bohaterów, co organizuje całość tego szalonego przedsięwzięcia. Sceniczni pancerni to bękarty wojny z Polski prowincjonalnej by TVN, są na wojnie, a nie w Teleranku, więc: gwałcą, mordują, masturbują się bez oporów i wstydu (Czereśniak z braku kozy używa akordeonu, który w finale czynności intonuje Kalinkę), kradną co popadnie, czyli ogólnie i po prostu: wojują.To czterej pancerni w wersji „X”, puszczani tylko po 22.00 (sam spektakl jest od lat 16).
Po raz pierwszy na Demirskich miałem „ciary” (do tej pory raczej się uśmiechałem) i doznałem tak rzadkiego uczucia, że jestem uczestnikiem czegoś bardzo ważnego. Po raz pierwszy Demirscy nie tylko dekonstruowali, a właściwie adekwatniej byłoby rzec w konwencji: rozp... mit, konwencję czy schemat, ale nam coś pozostawiali. Najlepiej to było widoczne oczywiście w najbardziej przejmującej scenie otwarcia, w której 3 sierpnia 1944 zupełnie nagi na scenie polski premier prowadzi „dialog” z sowieckim oficerem na temat Powstania Warszawskiego, Katynia, polskich granic, AK. Nieprzypadkowo scena kończy się fragmentem Godziny W z Powstania Warszawskiego Lao Che. To pomysł, by we współczesny sposób mówić o patriotyzmie, by nie utonąć w Morzu Martwym polskich schiz i traum, podsycanych przez pozbawionych cienia skrupułów polityków.
Demirscy dojrzewają, suma życiowych doświadczeń w naturalny sposób pogłębia artystyczną wizję, buntownicy nie przestają się buntować, ale już wiedzą, że warto czasami zrezygnować z zaj... sceny, która oczywiście jest zaj..., ale bez niej całość będzie jeszcze bardziej zaj... I jeszcze na koniec, jakby w pakiecie, rzucają koło ratunkowe w monologu Grigorija, trochę stylizowanym na Filandię Świetlików. Mam nadzieję, że jesteśmy świadkami narodzin jednego z najciekawszych zjawisk w historii polskiego teatru – świadomych warsztatu i wielości środków artystycznego wyrazu twórców, którzy mają w sobie tyle niezgody na otaczającą rzeczywistość, ile było fałszu w telewizyjnych Czterech pancernych.
I tylko żal, że spektakl, którego nie można było dokładnie zobaczyć (ustawienie widowni w stosunku do sceny) i usłyszeć (wynikające z poprzedniego i niedbałość artykulacyjna niektórych aktorów) stał się udziałem garstki wybrańców. Oczywiście najważniejsze to, co ukryte i niezwykłe, wzruszające i sentymentalne jest poczuć się znowu jak ostatni szczęśliwiec-nabywca w miesięcznej kolejce po pralkę lub jak jeden z pierwszych klientów świątyni Macro Cash & Carry, ale bez względu na to, jak „pojechany” jest spektakl, chciałbym go po prostu w całości zobaczyć i usłyszeć. A że można to zrobić inaczej, świadczy choćby inscenizacja w Chorzowie dla ... 400 osób. Wiem, że w sytuacji, w jakiej znajduje się Teatr Miejski w Gdyni, sukcesem samym w sobie było odbycie się R@portu, ale niedosyt i mała złość we mnie pozostały.
Szkoda, że nie doszło do konkursowego pojedynku z „Naszą klasą”. Decyzję Tadeusza Słobodzianka można traktować jako rejteradę i należy przyjąć z ogromnym rozczarowaniem, bo przez nią nie doszło do konfrontacji, w której trzeba by się było za czymś opowiedzieć, zająć stanowisko. Można by zainicjować nowy, ożywiający polską kulturę spór romantyków z klasykami, choć o romantyzmie w rozumieniu szkolnym po rewolucji punk można już zapomnieć. Polską kulturę, każde właściwie środowisko, koroduje i zjada wirus wygodnictwa i konformizmu; jest tak wiele pieniędzy do zarobienia i spłacenia, że ważniejsze od efektu artystycznego jest ułożenie z decydentami, czy to politycznymi, czy to medialnymi. Dlatego też nagrodzenie „Niech żyje wojna!!!” było obowiązkiem moralnym, kwestią sumienia i przyzwoitości, bo to spektakl niewygodny, nieprzewidywalny, to bitwa, w której nie bierze się jeńców, to bieg na 3 000 metrów sprintem, to utwór gorący, choć oczywiście niedoskonały. Na ten za wcześnie.