Nowa premiera w kaliskim teatrze
"Po linii najmniejszego oporu" - reż. Romuald Krężel - Teatr im. W. Bogusławskiego w KaliszuZaletą tego spektaklu jest to, że trwa godzinę, a nie dwie. I to by było na tyle... Nudny, przegadany, bełkotliwy i niepotrzebny, a nawet szkodliwy. Tak najkrócej można scharakteryzować "Po linii najmniejszego oporu", najnowszy spektakl Teatru im. W. Bogusławskiego, którego premiera odbyła się w minioną sobotę.
Na miejscu autorki ukryłbym się pod pseudonimem. Ale ona podobno nazywa się Anna Wojnarowska. Jest też odpowiedzialna za dramaturgię tego przedstawienia. I w tym przypadku nie pomógłby jej nawet pseudonim. Reżyserem jest Romuald Krężel. O niej i o nim niewiele wiadomo, bo dyrekcja teatru nie zadbała o materiały informacyjne. Może się wstydziła? W całym tym podejrzanym przedsięwzięciu więcej jest pytań niż odpowiedzi. Szkoda tylko młodych i zdolnych aktorów. Natasza Aleksandrowitch i Dawid Lipiński zasługują na coś lepszego. Ale aktor jest jak żołnierz - gdy każą mu strzelać, to strzela.
W tytułach jesteśmy świetni
Tydzień temu, gdy zapowiadałem sobotnią premierę, dałem tej zapowiedzi tytuł "Lenistwo w teatrze". Okazał się w jakimś sensie proroczy. Z kolei sami twórcy wymyślili dla swoich zmagań tytuł "Po
linii najmniejszego oporu". Też nieźle, bo sami tym tytułem się zrecenzowali. A może to miał być żart? Może chociaż ponury żart? Bo rzecz jest faktycznie o lenistwie. A także o opozycji pracy i nieróbstwa. Jak nazywają się osoby dramatu? Nie wiadomo. Nie dowiemy się tego ani ze sceny, ani z teatralnych materiałów, których zresztą nie ma. Z konieczności więc nazwałem sobie te dwie postaci Nataszą i Dawidem. Przez pierwsze kilkanaście minut na scenie mamy samą Nataszę, która wypowiada pojedyncze wyrazy i określenia mając za tło kompletną ciszę. Nic się nie dzieje, a Natasza leży. I wypowiada. Mówi, że jest urobiona po łokcie i po pachy, że się zmęczyła że ma już dosyć itd. Przez kilkanaście minut w kółko to samo. Choć trzeba docenić przynajmniej jedno. Nikt sam z siebie, czyli "z głowy", nie wymieniłby tylu wyrażeń i metafor odnoszących się do zmęczenia pracą i do nicnierobienia. Najwyraźniej u autorki w ruch poszły słowniki. Książkowe, internetowe, wszystko jedno. Ale odnoszę też wrażenie, że moja relacja z tego czegoś i tak jest lepszym tekstem niż sam tekst sztuki.
Sztuki?...
Gokarty w roli łóżek
Aktorzy jeżdżą po scenie na wózkach inwalidzkich, które są jednocześnie zabytkowymi meblami. Można i tak. Ale nic z tego nie wynika poza samym ruchem. I nie ma żadnej scenografii. I prawie żadnej muzyki czy choćby dźwiękowego tła. Też tak można. Tylko co z tego? Ano nic. Natasza i Dawid w dalszym ciągu jeżdżą na wózkach i urywanymi zdaniami albo większymi sekwencjami powyrywanymi z innych całości wypowiadają się na temat pracy, lenistwa, pasożytnic-twa, gnuśności, aktywności, pasywności itd. W tym kontekście pojawiają się nawet cytaty z Czechowa. Ale dlaczego tylko z Czechowa? Jak się bawić, to się bawić! Można było przywołać jeszcze Szekspira, Moliera, Ibsena, Strindberga, Mickiewicza, Dostojewskiego, Gombrowicza, Mieczysława Fogga, Koziołka Matołka i Sierotkę Marysię. Przynajmniej byłoby weselej, chociaż trwałoby dłużej. Widz, "Po najmniejszej linii oporu" przez cały czas ma nadzieję, że coś się w końcu zdarzy. Nagle spadnie jakaś belka albo wystrzeli jakaś strzelba i nada sens temu, co do tej pory zostało wypowiedziane i zrobione na scenie. Ale nic takiego się nie zdarza i gdy po godzinie jazda zabytkowymi gokartami dobiega końca publiczność przez długi czas nie jest pewna, czy to już... Już?...
Raczej wreszcie.
Może jesteśmy za głupi?
A może publiczność nie docenia głębi tego artystycznego i intelektualnego zamysłu? Bo przecież życie też nie ma sensu. Jest jak papier toaletowy: długie, szare i do... Filozofowie od wieków głowią się nad sensem życia i jeszcze go nie znaleźli. Może więc jest tak, jak u Becketta?...
Ale zostawmy dziadka Becketta, niech spoczywa w spokoju. Na pewno nie chciałby oglądać tego, co ogląda widz w kaliskim teatrze.
Strzał w stopę
Przyznam, że jest mi trochę wstyd, bo na łamach "ŻK" chwaliłem ostatnie dwa, może nawet trzy spektakle zrealizowane u Bogusławskiego" pod wodzą dyrektor Magdy Grudzińskiej. Robiłem to trochę na wyrost, ale świadomie. Bo po wielu scenicznych niewypałach, spektaklach chybionych lub w najlepszym razie wątpliwych w końcu coś zaczęło się udawać. Myślałem, że zaczyna się proces naprawczy, że ktoś w końcu przejrzał na oczy i że idzie ku lepszemu. Ale gdzie tam! W najdzikszych snach nie przypuściłbym, że można aż tak strzelić sobie w stopę! I to pod koniec sezonu, a zapewne też u kresu dyrektorowania, przynajmniej w Kaliszu.
I po co to było? Trzeba było wyrobić plan premier? Ktoś kazał zrobić taki spektakl? Ktoś się uparł? Wystarczyło nie robić nic i już byłby lepszy efekt, niż jest dziś. Ktoś tu kompletnie nie czuje, jak rymuje. Cisną mi się pod pióro jeszcze inne określenia, ale zostawmy to.
Wystarczy. Opuśćmy litościwą kurtynę milczenia.