Nowa twarz satrapy
Tadeusz SłobodzianekSłobodzianek to jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy z żyjących polskich dramatopisarzy. Swego czasu namaszczono go nawet na następcę współczesnych klasyków: Gombrowicza czy Różewicza. I zarazem jeden z wielkich nieobecnych. Za każdym razem, gdy osiągnie sukces, staje się bohaterem awantury środowiskowej. I na jakiś czas usuwa się w cień
Teraz wygląda na to, że dla Słobodzianka nadszedł kolejny złoty okres. Ale czy tym razem w pełni wykorzysta szansę?
Towar eksportowy
Najpierw zasłynął jako bezwzględny krytyk teatralny, gdy na przełomie lat 70. i 80. pisał recenzje pod pseudonimem Jan Koniecpolski. Nie uznawał żadnych świętości. Po premierze "Zbrodni i kary" Adama Hanuszkiewicza stwierdził, że odpowiednia dla tego reżysera literatura to "Timur i jego drużyna", czyli książka dla dzieci. Burzę wywołała jego ocena sztuki Karola Wojtyły "Brat naszego Boga". Pisał: "Kiedy Wojtyła został wybrany papieżem, okazało się, że mamy w Polsce jeszcze jednego wybitnego poetę i dramatopisarza. Nic jednak nie można na to poradzić, że największym dramatopisarzem XX wieku jest kryminalista, złodziej i sutener - Jean Genet".
Jego teatralna kariera osiągnęła punkt kulminacyjny na początku lat 90., gdy wraz z Piotrem Tomaszukiem założył teatr Wierszalin. On pisał, Tomaszuk reżyserował. Efekt? Wierszalin zdobył sławę na całym świecie, stał się gorącym towarem eksportowym. Dwa przedstawienia, rok po roku, nagrodzono Fringe First na festiwalu w Edynburgu, najważniejszej oprócz Awinionu imprezie teatralnej. Wierszalin był zjawiskiem wyjątkowym. Tomaszuk i Słobodzianek zainteresowali się postacią Eliasza Klimowicza, który w latach 30. został przez chłopów z pogranicza polsko-białoruskiego uznany za biblijnego proroka Ilję i postanowił wybudować nową stolicę świata. Nazwał ją Wierszalinem.
- Zawsze fascynowali mnie ludzie, którzy na własną rękę próbowali odczytywać Biblię i żyć z nią w zgodzie, walcząc z monopolem Kościoła na jej interpretację. W naiwności Wierszalina odnajduję istotne wartości duchowe, a ich odkrywanie pomaga uporać się z różnymi upiorami współczesności - mówił Słobodzianek. Ale drogi jego i Tomaszuka szybko się rozeszły.
Rzucanie mięsem
Silny, trudny charakter - tak mówią o Słobodzianku wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia. Dramatopisarz rozstawał się z hukiem z kolejnymi współpracownikami. Najpierw z Tomaszukiem, potem z Mikołajem Grabowskim, z którym pracował m.in. w Teatrze Nowym w Łodzi i z którym stworzył kilka udanych spektakli. Najgłośniej było o jego konflikcie z Janem Englertem, który toczył się na łamach mediów. Panowie nie szczędzili sobie przykrych słów po tym, jak Englert zakończył współpracę z prowadzonym przez Słobodzianka Laboratorium Dramatu działającym przy Teatrze Narodowym.
O co poszło? - Źle przemówiłem na pierwszym spotkaniu. Powiedziałem: Ca-po di tutti capi to ja. To był mój błąd, od razu to ustawiło strony. Dlatego przestałem uczestniczyć w próbach czytanych. Zorientowałem się, że moja obecność jest niewygodna - tłumaczył potem Englert. Ale nie ukrywał, że nie podobały mu się dramaty wystawiane w Laboratorium. - Nie lubię dramatu między zlewem a sedesem. Bardziej interesuje mnie poeta, który nie jest w stanie napisać wiersza, niż facet, który ma problemy ze zdobyciem narkotyków. Przy czym rozumiem, że może powstać wspaniały dramat także o tym... Nie podobał mi się styl dyskusji w Laboratorium. Był niezbyt kulturalny. Nie lubię obcować z ludźmi, którzy rzucają mięsem, są agresywni - mówił Englert. Słobodzianka irytowało z kolei to, że Englert nie chciał włączać produkcji Laboratorium do stałego repertuaru Narodowego. - Najdziwniejsze było to, że oceny jednego z projektów dokonał dyrektor Englert, nawet go nie oglądając - argumentował.
Słobodzianek przyznaje, że ma w sobie coś z despotycznego monarchy. - Miałem z tym wielki problem. Zawsze chciałem dobrze, pracowałem jak wół na moich różnych dyrektorów, odnosiliśmy sukcesy, a oni zawsze byli na mnie wściekli i wywalali mnie na pysk. W końcu spotkałem się z numerologiem, który pogrzebał w moich cyfrach i powiedział, że w jakimś poprzednim wcieleniu musiałem być satrapą, którego dusza pokutuje za niegodziwości i dlatego uciekam przed przeznaczeniem, czyli wzięciem za coś odpowiedzialności. I doradził mi, bym nie uciekał, tylko zmierzył się ze swoim losem - opowiada Słobodzianek. - Postanowiłem działać na swój rachunek. Dosłownie. Sprzedałem rodzinną kamienicę w Białymstoku i w Warszawie na Olesińskiej przy pomocy kilku oddanych idei Laboratorium osób zacząłem wszystko od początku. Proszę ich spytać, jak wiele mnie kosztuje, żeby zwalczyć w sobie tego satrapę.
Zawód wyuczony
Słobodzianek nie tylko sam jest dramaturgiem, lecz także aktywnie wspiera młodych twórców. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że dzięki niemu polski dramat wyszedł z głębokiego kryzysu, w którym znajdował się jeszcze na początku lat 90. Najpierw nad Wigrami prowadził warsztaty dramaturgiczne, potem założył scenę offową Laboratorium Dramatu, gdzie pracuje nad tekstami młodych autorów. Jednym z jego osiągnięć jest wylansowanie sporej grupy dramatopisarek. - Kobiety są dominującą częścią widowni teatralnej. A dramatopisarki mogą teraz wprowadzać na scenę tematy, które wcześniej były marginalizowane - mówi.
Dwa lata temu Słobodzianek poszedł o krok dalej i uruchomił Szkołę Laboratorium Dramatu, instytucję kształcącą dra-matopisarzy. To przełom, bo w Polsce wciąż pokutuje przekonanie, że w tym zawodzie wystarczy talent. Słobodzianek przekonuje, że naturalne predyspozycje powinny być podparte warsztatem. Uwierzyła w to nawet Dorota Masłowska, która kilka dni temu zapisała się na zajęcia. - Myślę, że Polacy już raczej nie wyprodukują samochodu, który podbiłby świat. Ani paru innych rzeczy. Ale może uda nam się z dramatem. Dramat, jak pokazuje przykład dobrej dramaturgii angielskiej, rosyjskiej czy niemieckiej, może być towarem uniwersalnym, ponadczasowym i ponadnarodowym. Wystarczy dramat dobrze przetłumaczyć. No i dobrze napisać. By tak było, trzeba inwestować w kształcenie, rozwój i promocję - mówi Słobodzianek. - Ciągle uważam, że w teatrze decydujący jest tekst. Najważniejszy jest rzecz jasna reżyser, ale reżyser, który umie czytać - dodaje.
Takie przekonania sprawiają, że Słobodzianek pracuje nad tekstami długo, poprawia je, cyzeluje i dopieszcza nawet po premierze. - Jest perfekcjonistą. Musi nim być, bo wpadł we własne sidła: jako Jan Koniecpolski, bezkompromisowy krytyk, walczył z byle jakim teatrem. Był surowy - mówi reżyserka Izabella Cywińska. - Nigdy nie jestem zadowolony z siebie i w nieskończoność poprawiam teksty. Aż do paranoi czasem. Ale przecież tak kiedyś bywało: Szekspir poprawiał swoje teksty do śmierci. To, co przetrwało do naszych czasów, to zwykle ostatnie z wielu wersji - dodaje sam Słobodzianek. Przyznaje, że jedną ze scen pisał 200 razy, a dramaty "Prorok Ilja" i "Sen pluskwy" miały już siedem wersji. Lubi pisać pod konkretnego reżysera. - Niezbyt często się zdarza, by żyjący dramaturg miał swojego reżysera. Mnie to szczęście spotkało - mówi Słobodzianek. Jego reżyserem jest teraz Słowak Ondrej Spiśak, który w Teatrze na Woli wystawia "Naszą klasę".
Egzamin końcowy
"Niech pan pójdzie obejrzeć Naszą klasę, panie Cameron. Nie chce pan dłużej kopać pod sobą tego dołka" - napisał komentator dziennika "The Times" do Davida Camerona, wówczas lidera Partii Konserwatywnej, a dziś premiera Wielkiej Brytanii. Dramat Słobodzianka miał bowiem światową prapremierę w Londynie i była to pierwsza polska sztuka wystawiana na deskach prestiżowego The National Theatre. Dlaczego jednak David Aaronovitch wysłał przywódcę torysów do teatru? Historyczna tematyka spektaklu okazała się bardzo na czasie. Cameron poparł bowiem kandydaturę Michała Kamińskiego, eurodeputowa-nego z PiS, na szefa frakcji konserwatywnej w Parlamencie Europejskim, co wywołało niemałą burzę - Kamiński skrytykował przeprosiny Aleksandra Kwaśniewskiego, które ten złożył Żydom za pogrom w Jedwabnem.
"Nasza klasa" to historia uczniów szkoły powszechnej, Polaków i Żydów, rozgrywająca się od lat 20. po współczesność. Tak jak w dziecięcej zabawie w klasy, tak i tutaj z gry eliminowani są kolejni bohaterowie. Koledzy z jednej ławki stają się wrogami i na fali antysemityzmu zaczynają się bestialskie zabójstwa oraz gwałty. - Mam świadomość tego, że pokazuję obraz Polaków, do którego nie przywykliśmy. Nie możemy przez całą historię powtarzać, że jesteśmy Mesjaszem narodów, że tylko nam zadawano cierpienie. My też je zadawaliśmy - powiedział Słobodzianek, odbierając Nike.
Niektórzy zarzucają autorowi, że poszedł na łatwiznę, bo Holocaust to - aż strach powiedzieć - temat wręcz gwarantujący sukces. Ale zainteresowanie Słobodzianka tematem wynika przede wszystkim z jego pochodzenia. Ten 55-letni, urodzony w Jenisejsku na Syberii dramaturg wychował się w Białymstoku. - Zawsze fascynowała mnie wielokulturowość i wieloreligijność tego miejsca. Sam zresztą pochodzę z mieszanej rodziny, bo w linii męskiej jest katolicka, a po matce prawosławna - tłumaczy autor.
Do napisania tekstu przygotowywał się długo, od 2001 roku. - Ważną rolę podczas pracy odegrały dokumenty o Jedwabnem opracowane przez Instytut Pamięci Narodowej. To były materiały procesowe i listy pisane przez skazanych. Istotny był dla mnie język tych dokumentów, który pokazywał pewien rodzaj mentalności. Poza tym wielkie wrażenie zrobiły na mnie dzienniki pisane przez pokolenie Żydów, które opisuję w "Naszej klasie". Z tych pamiętników można się dowiedzieć masy niesamowitych rzeczy o ich odrzuceniu oraz o antysemickich mitach - mówi autor. - Znalazłem historię dziewczyny, która pierwszy raz najadła się do syta, kiedy poszła na wiec partii komunistycznej. Najpierw była maltretowana przez rodzinę i od szóstego roku życia zmuszana do pracy. Co ciekawe, nie została komunistką, choć dzięki partii nauczyła się pisać i czytać, i w pewnym momencie prowadziła nawet sekretariat. Zginęła, mając 24 lata, rozstrzelana w Ponarach pod Wilnem. To wstrząsająca historia, pełna detali - dodaje. I zaznacza, że chociaż czerpie ze źródeł historycznych, "Nasza klasa" to fikcja literacka.
"Nasza klasa" była wcześniej czytana w Izraelu, a Michael Handelsaltz, krytyk gazety "Haaretz", pisał: "Izraelska publiczność siedziała poruszona i zafascynowana, patrząc na Żydów i Polaków, którzy są zarówno ofiarami, jak i oprawcami. Ale prawdziwy egzamin sztuka będzie musiała zdać przed polską publicznością, a nie izraelską. Słobodzianek jest tego świadomy. Mówi, że jest to opowiadanie nie o konflikcie polsko-żydowskim, lecz o konflikcie polsko-polskim, którego Żydzi są częścią". Nadszedł czas, by się przekonać, czy polska publiczność jest na ten egzamin gotowa.