Nudy na pudy rozwichrzonej wyobraźni

"Srawa Dantona" i "Marat/Sade"

W teatrze już tak bywa, że nawet nieokiełznana wyobraźnia twórcza wymaga zdecydowanego uporządkowania. Przy czym wybór określonego kierunku nie powinien zacierać intencji autora.

W takim bowiem przypadku otrzymujemy przedstawienia zaskakujące formalnymi rozwiązaniami, które pokrywają myślową pustkę. 

Do takiego wniosku skłoniły mnie dwie inscenizacje z wyrazistymi postaciami przywódców Rewolucji Francuskiej. Teksty obu sztuk — zarówno „Sprawy Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej, którą wystawił Jan Klata w Teatrze Polskim we Wrocławiu, jak i „Marata/Sada” Petera Weissa w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze Narodowym w Warszawie — okazały się jednak tylko pretekstem do formalnych igraszek twórców, dalece wypaczając przesłania utworów. 

Zabieg scenicznego odczytania dramatu wbrew intencjom autora bywa oczywiście uprawniony, ale tylko wtedy, kiedy przynosi w zamian nowe interpretacyjne emocje. Jeśli inaczej — odkrywczo — naświetla działania bohaterów. Obie wspomniane inscenizacje są, niestety, wyłącznie efekciarskie, z pomysłami reżyserskimi, które niweczą wszelki sens, nie dając nic lepszego w zamian. 

Moda, albo i mania kolejnych pokoleń reżyserów polskich polega na tym, że przenoszone na scenę teksty traktują wyłącznie przedmiotowo. Jako surowiec do ujawnienia własnej, zdarza się zrazu, że zaskakującej, inwencji. Na tym — jak mniemają — ich rola się kończy, choć de facto tu się dopiero powinna zacząć. 

Klata dał więc przedstawienie tzw. zgrywne. Zamieszanie rewolucyjne nie przeszkadza bohaterom z otoczenia Robespierre’a i Dantona zgrywać się niby w farsie. Pomysły Kleczewskiej są, przeciwnie, doszczętnie pozbawione poczucia humoru, co trzygodzinne przedstawienie o perwersjach — z seksualnymi podtekstami — słynnego markiza de Sade’a czyni niemiłosiernie nudnym. 

Wszystkie te wyjeżdżające spod podłogi fortepiany, chóry skandujące teksty, ponad dwudziestominutowy pokaz musztry typowej dla oddziału najemników etc., świadczą o tym, że Kleczewska ma swoiste wyczucie efektu. Problem w tym, że do tego stopnia zatraca się w formie, że nie zważa na sensy. Tak zrealizowane widowisko wydaje się być obliczone na gremialne opuszczanie teatru przez widzów, co inscenizatorce zapewniłoby pewien, nic to, że dwuznaczny, rozgłos. 

W obu przypadkach, bo także Klaty, założona prowokacja chybia celu. Odbiorca szybko otrząsa się z pierwszego oszołomienia wizualnymi niespodziankami i spod zrazu efektownej, barokowo bogatej, inscenizacyjnej otoczki, usiłuje wydobyć jakiś sens. Na próżno. Dla widza, który w teatrze doszukuje się treści, podążanie za tworami wyobraźni Klaty i Kleczewskiej staje się drogą wiodącą donikąd. 

W polskim, choć i światowym teatrze zanika pewien rodzaj wrażliwości, który przez długie lata stanowił o jego sile. Nowatorskie odczytania utworów scenicznych przez Konrada Swinarskiego — reżysera pamiętnej prapremiery „Marata/Sade’a” w berlińskim Schillertheater w 1964 r. — polegało na drobiazgowej analizie tekstu i wierności autorowi. Nigdy nie używał własnej inwencji wyłącznie dla formalnego popisu, lecz wprzęgał swoje umiejętności, rozum, wiedzę, wrażliwość, czułość w konkretny dramat, co jego przedstawienia czyniło tak pełnymi i doskonałymi. 

Próżno szukać podobnego, pokornego wobec myśli autora, podejścia wśród dzisiejszych teatralnych twórców. Kolejni absolwenci wydziałów reżyserii myślą tylko o tym, aby jak najszybciej przebić się przez konkurencję na scenicznym targowisku próżności. Zadziwiające, że ich stricte użytkowe, efekciarskie zabiegi zyskują tak czołobitne przyjęcie wśród ludzi nadających ton polskiej krytyce teatralnej. A za nimi — chcąc, nie chcąc — podążają pogubieni widzowie. Mam nadzieję, że nie wszyscy. 

Teatr formy nie powinien oznaczać teatru bez treści.
(mb)

Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita
10 czerwca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia